Białoruś była jednym z moich motocyklowych marzeń od dawna. Myślałem, że uda się w zeszłym roku, ale pomysł nie znalazł akceptacji znajomych, a samemu jakoś nie chciałem jechać. Nie ma tam praktycznie zabytków (w naszym rozumieniu), krajobraz jest piękny, ale monotonny - warto więc mieć kogoś do kogo można się odezwać:) W między czasie sprzedałem Ravena, ale ponieważ marzenie się nie zmieniało, to udało się wyjechać w czasie ostatniej majówki. Zamieszczam relację, bo wiem, że kilka osób na forum jest zainteresowanych wschodnim kierunkiem
DZIEŃ 1
Plany jak to plany: powinny być ambitne, ale zwykle i tak zostają tylko na papierze:) Tym razem nie było inaczej. Na zwiedzanie białoruskiego Polesia chcieliśmy przeznaczyć całą majówkę czyli 9 dni. Trasa opracowana była w szczegółach, planowaliśmy przebiegi rzędu 350 km dziennie. Trochę wiosek, trochę szutrów, trochę oglądania zabytków związanych z polskością tych ziem. Niespecjalnie się to udało. Najpierw okazało się, że nie uda się ruszyć w sobotę. Jak już postanowiliśmy, że ruszamy w niedzielę skoro świt, to najpierw zaspaliśmy, a później kilka godzin zajęło nam pakowanie motocykli tak, żeby ciężar się dobrze rozkładał, a motocykl dawał się prowadzić. W końcu była to nasz pierwsza tak daleka wyprawa motocyklowa więc uczyliśmy się na własnych błędach. Nie po raz ostatni zresztą na tym wyjeździe:)
Wreszcie około południa ruszyliśmy. Dość szybko okazało się, że przy 30 stopniach na plusie najprzyjemniejszym elementem jazdy są postoje na chłodne napoje:) Pierwszy postój w Siedlcach.
Dalej trasa wiodła krajową "dwójką" na Terespol więc nic specjalnego się nie działo. Postój w przydrożnej knajpie na obiad był największą atrakcją:) Postanowiliśmy ominąć przejście w Terespolu obawiając się kolejek. Tym razem szczęście nam sprzyjało, bo na pobliskiej granicy w Domaczewie nie było prawie nikogo i odprawa poszła bardzo sprawnie. Około 19.00 byliśmy już po białoruskiej stronie.
Upał i jazda trochę nas zmęczyła więc w pierwszym możliwym miejscu postanowiliśmy zanocować. Pierwszy dzień nie przyniósł wielu emocji, ale miało się to następnego dnia zmienić:) Na koniec kolacja i spać:)
DZIEŃ 2
Noc minęła nam szybko i nim się zorientowaliśmy trzeba było wstawać:) Jak na początek maja było wyjątkowo ciepło. Poprzedniego dnia wypiliśmy resztki wody więc o myciu zębów, herbacie czy śniadaniu nie było mowy:) Zwinęliśmy szybko obóz i ruszyliśmy na poszukiwania kantoru i jakiegoś sklepu.
Najbliższa sbierkasa trafiła się w Małoricie. Potem przyszedł czas na zatankowanie motocykli, bo znając ceny benzyny na Białorusi nie przyjechaliśmy do tego kraju z pełnymi bakami i powoli motory oddychały oparami. Co prawda najlepsza benzyna miała tylko 92 oktany, ale nasze Trampki specjalnie tego nie odczuły. Za to nasze portfele były zachwycone - 2,5zł za litr:) Miłym zaskoczeniem było również, że Trampek, mimo 2 osób na pokładzie, trzech kufrów i sakw na gmolach spalił zaledwie 5,5l. Straszono mnie większym spalaniem przy takim obciążeniu:)
Jeszcze w Małoricie postanowiliśmy wreszcie zjeść śniadanie...
... i zrelaksowani oraz rozleniwieni nie sprawdziliśmy trasy na najbliższe kilometry i zaufaliśmy Autosputnikowi. Miał nas poprowadzić do odległego o kilka kilometrów Dywina, a następnie do Pińska. Początkowo nic nie zapowiadało problemów. Dość szybko zaczęły się szutry, ale ponieważ znałem Białoruś, to specjalnie mnie to nie zdziwiło. Większość mniejszych wiosek na Białorusi połączona jest kocimi łbami lub tzw. grawijką więc nic nie wzmogło mojej czujności:)
W pewnym momencie, chociaż nawigacja cały czas pokazywała, że jedziemy po głównej drodze, ewidentnie zaczynał się coraz większy piach. Motor, który przecież wiózł dwie osoby i do tego nie mały ciężar, zaczął myszkować i miałem wrażenie, że zaraz zaliczymy jakąś glebę. Dodać trzeba, że nie mam żadnego doświadczenie w jeździe off więc coraz gorsza droga nie wywoływała we mnie ekscytacji, ale lekkie przerażenie:) Nie wiem dlaczego nie zdecydowaliśmy się zawrócić, ale pojechaliśmy dalej, a droga coraz bardziej przypominała kopalnię żwiru. W pewnym momencie zupełnie się skończyła, a nawigacja prowadziła nas przez las na azymut. Plecaczek raz na jakiś czas musiał zsiadać, bo Trampek całkowicie się zakopywał i nie miał siły jechać dalej, Mniej więcej po godzinie takiej walki, oprócz tego, że upał dawał się we znaki, zmęczył się motor, który całkowicie odmówił współpracy. Puszczałem sprzęgło i dodawałem gazu, a motor stał, tak jakby nie miał siły jechać. Pierwsza myśl - wlałem kiepską benzynę, a do tego 92 oktany, bo lepszej mieszanki na stacji akurat nie było. Ale potem chwilę pomyślałem i objawy jednak nie pasowały do chrzczonej benzyny. Telefon do Warszawy do Maćka z Wesołej wskazywał, że problem leży w sprzęgle, co nie wróżyło nic dobrego. Na szczęście, trochę na ślepo, odkręciłem linkę sprzęgła z obu stron, poruszałem nią i motor po kolejnym odpaleniu ruszył. Prawdopodobnie linka gdzieś się przycięła. Odetchnąłem z ulgą, bo kilka godzin pchania motoru po piachu do najbliższej wsi, a potem kilka dni czekania na części jakoś mi się nie uśmiechało. Potwierdziło się, że Trampki się nie psują, a jedynie czasami mają inne plany niż kierowca:)
Przejazd przez las zajął nam ponad 4 godziny. Jak sprawdziłem w nawigacji, w tym czasie przejechaliśmy niecałe 5km:) 400 kg to jednak za ciężko, żeby pchać się w las. Od tej pory nie ufaliśmy nawigacji i szukaliśmy raczej głównych dróg, które zresztą na Białorusi są świetnej jakości i do tego niespecjalnie zatłoczone.
Po wyjechaniu w lasu udaliśmy się do najbliższego sklepu w Dywinie, żeby czegoś się napić, bo woda skończyła się w środku lasu. Tu dygresja praktyczna. W krajach byłego ZSRR woda mineralna czyli minerałka jest straszliwie słona i nie nadaje się ani do picia (paskudny smak), ani tym bardziej do gotowania herbaty. Jedyna woda "bez smaku" to tzw. pitewaja - mało popularna, ale w większych miejscowościach do kupienia. Najczęściej pod marką Bonaqua.
Tyle dygresji, bo wody nie zdążyłem kupić i przybiegła żona, że chce ze mną porozmawiać miejscowa milicja:) Okazało się, że przez las nie wolno było jechać i powinniśmy zostać ukarani mandatem. Na szczęście przydała się znajomość rosyjskiego i po chwili nie było już mowy o mandacie, a jedynie luźna rozmowa jak nam się podoba na Białorusi:) Panowie byli bardzo mili, pokazali nawet jak najkrótszą drogą dojechać do Pińska i w dobrych humorach się rozstaliśmy. Tym samym prysnął kolejny mit Białorusi, jako kraju, w którym milicja szuka tylko pretekstu, żeby zrobić na złość Polakowi:) Oczywiście nie jest to żaden pean na cześć miejscowych władz, ale warto na każdym kroku podkreślać, że milicja nie robi turystom krzywdy i nie trzeba się jej obawiać. Zupełnie odwrotnie niż policji ukraińskiej, ale Ukraina i Białoruś to zupełnie inne bajki:)
W każdym razie w końcu udało mi się kupić wodę i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Byliśmy tak wykończeni kilkugodzinną walką z piachem i upałem, że chcieliśmy najkrótszą drogą dojechać do Pińska i tam znaleźć jakiś hotelik z prysznicem. Po drodze minęliśmy Drohiczyn, o którym Grzegorz Rąkowski napisał w "Czarze Polesia", że "jest miejscowością nieciekawą, zupełnie pozbawioną zabytków czy innych ciekawych miejsc". I trudno się z autorem nie zgodzić:)
Do Pińska dotarliśmy ok. 22. Odszukaliśmy hotelik, w którym mieszkałem z żoną w czasie poprzedniego wyjazdu na Białoruś autem. Motory schowaliśmy dzięki uprzejmości właściciela do pobliskiego garażu, zjedliśmy szybką kolację i tyle z tego dnia pamiętamy:) Sen przyszedł błyskawicznie:) Następny dzień miał być spokojniejszy. Do południa zaplanowaliśmy sobie czas na zwiedzanie Pińska, ruszyć dalej chcieliśmy dopiero po obiedzie.