Banici Azjatyckich Motocykli

Forum miłośników chińskich motocykli, jak również koreańskich, indyjskich i japońskich.
Teraz jest piątek 01 lis 2024, 01:16
Motolift


Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 25 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2
Autor Wiadomość
PostNapisane: piątek 16 sty 2015, 08:57 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1690
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Znowu jadę po suchym asfalcie i choć jest chłodno to i tak niezmiernie mnie cieszy sam fakt, że nie pada.
Obrazek

Po drugiej stronie przełęczy był fajny zjazd w dół i to po suchym. Było parę kropel z nieba, ale tego już liczył nie będę. Czym niżej, tym cieplej, więc dobra nasza. Na chwilę zatrzymałem się przy jakichś bunkrach.
Obrazek

Po namyśle stwierdzam jednak, że to nie bunkry, tylko jakieś betonowe pozostałości po żwirowni. W tych dzikich górach, lekko złowieszczego klimatu jednak dodają. Jak się tak człowiek w samotności rozejrzy dookoła po tych górach, to dreszczyk na pleckach jest. W tej chwili jestem tu zupełnie sam. Od dłuższego czasu nie widziałem żadnego samochodu i tak mi się zrobiło trochę dziwnie. Nawet nie chcę myśleć co by było, gdyby mi się teraz przytrafiła jakaś poważna awaria. Zasięgu telefonicznego też oczywiście brak.
Znacznie lepiej się czuję jadąc, niż stojąc, zatem zatrzymuję się tylko na robienie niezbędnych fotek. Nic nie sfotografuję to mi potem nikt nie uwierzy a i sam z czasem dostanę sklerozy i zapomnę, że w ogóle tu kiedykolwiek byłem. Fotki to fajny wynalazek dla sklerotyków. No chyba, że zapomnę jak się nazywam i co jest na tej fotce, to wtedy nic mi już nie pomoże hehe.
Obrazek

Niektóre podjazdy na tej autostradzie są niczego sobie. W Europie jeszcze takiej stromej autostrady nie widziałem. Tutaj pewnie inne normy przy budowie były o ile jakieś były. Krajobrazy cały czas fascynujące i z dreszczykiem. Pewnie też pogoda się do tego przyczynia, bo jest dosyć chłodno, ponuro a ciemne chmury co chwilę coś odsłaniają, by po chwili móc zasłonić kolejne coś.
Na lawiny kamienne też trzeba uważać, bo jak widać się zdarzają. Na szczęście tylko na przeciwległe pasy posypało się trochę. Po mojej stronie asfalt czyściutki.
Mimo wszystko to nie jest mała lawinka kamienna. Na zdjęciu są widoczne słupy telekomunikacyjne, więc można sobie porównać ich wielkość do wielkości spadających kamieni.
Obrazek

Z czasem góry robią się nieco łagodniejsze, ale nadal jest pięknie i tajemniczo.
Obrazek

Niepokój mi trochę przeszedł i zrobiłem sobie małą przerwę nad zimną górską rzeczką.
Obrazek

Wody mało, spadek duży, więc płynie szybko. Po wymytym korycie widać, że rzeczka od czasu do czasu pokazuje co potrafi.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Wracając do samej autostrady, która robi w tych surowych górach naprawdę pozytywne wrażenie to muszę przyznać, że Albańczycy odwalili kawał dobrej roboty. U nas według mnie nie ma tak fajnej autostrady z naprawdę solidnym asfaltem. Choć zdarzają się zabawne kwiatki, takie jak na przykład mocowanie nowego znaku drogowego przy pomocy wbitego na siłę drewnianego kołka.
Obrazek

Widać, że nie tak dawno kołek został wbity, bo drewno nie zdążyło ściemnieć. Najważniejsze, że znak się trzyma i obrócony jest we właściwym kierunku.
Po kolejnej godzinie jazdy znowu zrobiłem sobie małą przerwę. Tym razem na stacji benzynowej. Najpierw dostrzegłem znak informacyjny a po kilku chwilach już widziałem dużą, czerwoną stację. Przyzwyczajony wypatruję zjazdu z autostrady, ale nic nie widzę. Zaraz minę tą stację a cofał przecież na autostradzie nie będę. W ostatniej chwili zauważyłem przerwę w barierce po prawej stronie. No to prawa na burt i już jestem na terenie stacji.
Obrazek

Stacja jest duża ze sporym placem i elegancko wyglądającą restauracją, umiejscowioną nad stacją. Kusi by wejść i coś przekąsić, ale inne coś mi mówi, by tego nie robić. Zjadłem zatem trochę suchych zapasów z kufra i tyle.
Inni też tak samo jak ja wjeżdżają na stację przez przerwę w barierce, bo inaczej się po prostu nie da. Zaciekawiony wziąłem aparat i poszedłem zobaczyć jak skonstruowany jest powrót na autostradę.
Obrazek

Powrót na autostradę jest skonstruowany tak samo jak zjazd z niej, czyli jest kolejny kawałek rozmontowanej barierki.
Chcąc wyjechać ze stacji nie ma innego wyjścia i trzeba przekroczyć linię ciągłą , wjeżdżając od razu na prawy pas autostrady. Na szczęście na autostradzie ruch jest znikomy i po prostu trzeba poczekać na chwilę, gdzie nic nie jedzie i spokojnie można włączyć się do ruchu.
Stacja też ma fajną nazwę 1111, umieszczoną pod płomieniem. Nazwę sobie ją płonącą stacją, albo lepiej ognistą stacją.
Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi na tej autostradzie A1, ale się myliłem. Wystarczyło tylko przejechać kilka kolejnych kilometrów. Po lewej stronie był zakład wulkanizacyjny. Taka ciemna buda i wokoło pełno starych, zużytych opon. Tutaj albański przedsiębiorca poszedł o krok dalej i nie dość, że rozmontował autostradowe barierki przy swoim zakładzie, to jeszcze rozmontował kilka metrów środkowych barierek, oddzielających przeciwległe pasy ruchu.
Efekt końcowy jest taki, że każdy jadący tą autostradą, może odwiedzić kapciarza. Spokojnie mógłbym przeciąć kilka linii ciągłych, dwa lewe, przeciwległe pasy i już jestem pod zakładem. Ciekawe, czy opony motocyklowe też ma? Żałuję tylko, że miałem zbyt dużą prędkość i zbyt późno mój mózg przetrawił tą niecodzienną sytuację, by się w porę zatrzymać i zrobić pamiątkową fotkę. Fotki nie mam a w Necie nie znajdę, bo Street View nie ma wstępu do Albanii. Jednak posiedziałem chwilę na satelicie i chyba znalazłem tego kapciarza.
Obrazek

Przynajmniej tak to wtedy wyglądało, jak na tym skanie z Netu. Kolejną niespodzianką na A1 był tunel. Jak góry były duże to tuneli nie było a teraz, gdy góry zmalały pojawił się tunel i to nie taki wcale mały. W środku czyściutko, nie czuć spalinami tak jak w innych europejskich tunelach i do tego elegancko oświetlony. Można spokojnie bez włączonych świateł jechać hehe. Normalnie bym tego nie robił, ale że jestem w Albanii a tu wolno na drodze niemalże wszystko, to spokojnie zatrzymałem się na swoim pasie, wyciągnąłem aparat i zrobiłem tunelowi zdjęcie. W międzyczasie wyprzedził mnie jakiś samochód, ale żeby kierowca był zdziwiony moim zachowaniem, albo żeby zatrąbił ostrzegawczo na mnie, to nic z tych rzeczy.
Obrazek

Za tunelem zaczął się długi zjazd w dół. Myślałem, że już dawno zjechałem z tych gór a tu się okazało, że nadal jestem wysoko. Szkoda, że nie sprawdziłem w telefonie na jakiej wysokości biegnie ta autostrada. Dojechałem do tajemniczego rozwidlenia drogi nad sporym zalewem.
Obrazek

Ponieważ miejscowość Kukes coś mi przynajmniej mówi to wiele nie zastanawiając się skręciłem w lewo. Po chwili wjechałem do miasta. Ludzi chodzących sporo a najwięcej to stojących sobie w małych grupkach i gadających w nieznanym mi języku.
Jak człowiek jedzie po nieznanym i gapi się na wszystko dookoła to zazwyczaj nie patrzy tam gdzie jedzie, tak i ja. W ostatniej chwili zauważyłem próg zwalniający i dałem ostro po hamulcach. Próg był nieoznaczony i zrobiony z tego samego asfaltu co droga, więc taki garb nie zawsze jest łatwo dostrzec. No i moja tylna opona się odezwała po raz drugi dzisiejszego dnia. Pojechała po tym albańskim, szarym asfalcie jak po maśle. Jelon poszedł trochę bokiem, ale w ostatniej chwili udało mi się odpuścić tylny hamulec i wyprostować motocykl. Niestety nie udało się wytracić wystarczająco prędkości, a że garb był raczej przesadnych rozmiarów, usłyszałem tylko łomot jęczącego Jelona i wyskoczyłem z siedzenia jak z katapulty. Na szczęście nie doleciałem do stratosfery, bo uratowały mnie ręce mocno zaciśnięte na kierownicy. Lądowanie było szybkie, twarde, bolesne i celne.
Gdy tylko ustabilizowałem kierunek przemieszczania się, zjechałem na prawo w celu werbalnej wizualizacji zajścia. Potem przyszła pora na oględziny Jelona i podsumowanie strat. Lagi wyglądają na całe, na ramie nie ma widocznych pęknięć, wahacz cały, to chyba można jechać dalej?
Jak widział to zajście jakiś albański tubylec, to sobie o mnie pomyślał; No przyjechał turysta z Polski, tylko jak on tu dojechał, skoro jeździć nie umie?
No dobra, jestem poza UE, to się trzeba wziąć w garść i uważać na wszystko podwójnie. Podjechałem kawałek do stacji benzynowej, zerkając, czy aby wszystko w Jelonie jest na pewno w porządku. Tak czy tak ze stacji paliwowej i tak muszę skorzystać, bo w baku robi się susza.
Pytam pana obsługującego dystrybutory, czy kartą płacić można? Pan mówi tylko w swoim ojczystym języku, ale na migi udało mi się dowiedzieć, że niestety kart nie obsługują. Tylko kesz a ja nie mam albańskiej gotówki. Przez chwilę zrobiło mi się ciepło. Pytam pana czy euro, by go nie zadowoliło? Pan się zmarszczył i po chwili machnął ręką, że jak nie mam nic innego to weźmie to nędzne euro. Wyciągnąłem z kieszeni piętnaście euro i dałem. Ile litrów mi wleje, tyle wleje, byleby dojechać na tym do cywilizacji, czyli do Bułgarii. Pan wlał benzynki pod korek, potem wziął kalkulator, ponownie się zmarszczył i coś tam wystukuje.
Oho, pewnie będzie chciał więcej euro? A tu nie, pan wyciąga z saszetki jakieś banknoty i mi wręcza. Dostałem ze 400 leków w razie, gdybym się gorzej poczuł. Będę łykał po kawałku w przypadku wystąpienia niestrawności. U nas leki są bardziej w pastylkach, albo w szklanych buteleczkach a tutaj mają w nowoczesnej formie papierowej.
Jak już się pewnie domyśliliście leki w Albanii to nie leki tylko oficjalny środek płatniczy.
Obrazek

Na koniec uciąłem sobie z sympatycznym panem od dystrybutorów, miłą pogawędkę przy mojej mapie.
Pan się zmarszczył po raz trzeci, zupełnie jakby nigdy nie widział takiej dziwnej mapy.
Wytłumaczyłem mu, że chcę się kierować możliwie najszybszą drogą na wschód.
Pan polecił mi kierunek na Kosove, czyli Kosowo, bo dobra droga jest. Tak też zrobiłem, wyjechałem z ciasteczkowego miasta Kukes i odbiłem w kierunku Kosove.
Przede mną wyrosły kolejne góry, ale takie że szczęka mi opada. Kawałek płaskiego i góry od samego dołu aż po chmury.
Obrazek

Zdjęcie nie oddaje tej potęgi gór. Jak się później okaże droga będzie prowadziła dokładnie między tymi potężnymi górami. Na wszelki wypadek nagrałem sobie jeszcze krótki filmik.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Zwykła droga się skończyła i ponownie zaczęła autostrada i też nówka sztuka z idealnym asfaltem. Wraz z autostradą pojawiły się nad moją głową ciężkie chmury i szybko zaczęło padać. Ledwo zdążyłem założyć przeciwdeszczówkę. Znowu woda leje się strumieniami spod kół, ale się nie poddaję i uparcie napieram do przodu, przekonany, że nic mnie już nie zdziwi dzisiejszego dnia. Znowu się myliłem. Jadę i niedowierzam czy aby dobrze widzę przez mokrą i zaparowaną szybkę kasku. Coś dużego idzie po autostradzie, wprost na mnie. Na wszelki wypadek kierunek i zmieniłem pas na lewy.
Jakby nigdy nic idą sobie po autostradzie dwie krowy. Zupełnie wyluzowane, jakby chodziły tędy codziennie. Pewnie właśnie sobie wracają spacerkiem z pastwiska do domu. Ominąłem autostradowe bydło i zatrzymałem się zaraz za, bo aż się prosi by zrobić kolejną, pamiątkową fotkę.
Obrazek

Zanim zdążyłem wyszukać luz, ściągnąć mokre rękawice i wygrzebać spod przeciwdeszczówki aparat, to krowy były już spory kawałek dalej. Za to na zoomie widać je trochę lepiej.
Obrazek

Muszę przyznać, że Albania to bardzo ciekawy kraj. Jeden z ciekawszych w jakich byłem.
Przed granicą przestało padać, więc mogłem schować swoją przeciwdeszczówkę w kolorze moro. Mógłbym być uznany za jakiegoś wojskowego, albo co gorsza za szpiega 007 zgłoś się.
Po stronie albańskiej było sporo straganów z różnościami, to korzystając z okazji zamieniłem swoje leki na albańskie słodkości. Może nawet uda się coś do domu dowieźć.
Na granicy kolejka na kilka samochodów. Mając nadzieję, że motocyklistów tu lubią, podjechałem pod szlaban, postawiłem Jelona na bocznej stopce i podszedłem do okienka. Część albańska poszła bez problemów, ale gdy dobrnąłem do części serbskiej w okienku pan w wystrojonej czapce i mundurze z mnóstwem świecidełek, wziął mój paszport oraz dokumenty pojazdu i kartkuje sobie kartka po kartce.
Po chwili zaczął coś tam do mnie mówić a ja nie bardzo łykam o co chodzi? Potem przeszedł na język dziwnie rosyjsko brzmiący. Może wziął mnie za Rosjanina? W końcu dla niektórych Polska leży prawie pod Moskwą. Połapałem się, że chodzi o ubezpieczenie i podałem zieloną kartę. Pan rzucił we mnie dokumentami i powiedział, że takie ubezpieczenie jest nieważne.
Mam się wrócić do jakiejś tam budki i wyjaśnić sprawę. Teraz poczułem się prawie jak u separatystów w Naddniestrzu. Szukam tej tajemniczej budki a w głowie kłębią się myśli co zrobić jak mnie nie puszczą? Właściwą budkę znalazłem za drugim razem. Wyjaśniam jak mogę, że mnie tam w tamtej innej budce nie chcą wpuścić do waszego pięknego kraju. Za to w tej budce była pani, władająca angielskim i mi grzecznie wytłumaczyła, że muszę wykupić specjalne ubezpieczenie jeśli chcę wjechać. No to tłumaczę, że chcę wjechać tylko na chwilę do ich pięknego kraju i wystarczy mi najtańsze ubezpieczenie z możliwych. Pani wypisała mi ubezpieczenie na piętnaście dni i zdarła ze mnie aż piętnaście euro. Nddniestrze pod tym względem jest znacznie tańsze, choć druczki tam trzeba samemu wypełniać a tu łaskawie wypełniają oni.
Obrazek

Na Jelona napisali, że jest MOTOĆIKLETAT. Jeszcze mi się obrazi, jak się dowie i nie będzie chciał dalej jechać.
Jeszcze raz poszedłem do pierwszego okienka, obok szlabanu i pokazałem wszystkie dokumenty ze świeżo zakupionym załącznikiem. Odpowiedni załącznik jak zawsze czyni cuda i szlaban wesoło poszybował w górę. Na wszelki wypadek upewniłem się u stojącego strażnika, czy aby na pewno mogę jechać i czy aby na pewno nie będą mi strzelać w plecy?
No i jestem w Serbii a właściwie to w Autonomicznej Republice Kosowa. Niby świat nie uznaje Kosowa, jako osobnego państwa i twierdzi, że jest to Serbia, ale nieformalnie większa część ONZ i NATO już uznaje. Fakt jest taki, że Kosowo faktycznie istnieje i ma swoje władze i siły zbrojne.
Z ukrycia zrobiłem fotkę przejścia granicznego. Trochę ryzykowałem, ale się udało.
Obrazek

Od granicy w głąb kraju prowadzi całkiem dobra, nowa droga z wyglądu niczym autostrada. Trochę to tylko przypomina jeden wieki, betonowy bunkier.
Obrazek

Na moje szczęście jest sucho i nie widać, żeby w ostatnim czasie tu padało. Chyba obrałem dobry kierunek, więc powinno być już tylko lepiej.
Dojechałem do pierwszego miasta o nazwie Zhur, łatwiej będzie mi zapamiętać jako Żur.
Miasto jak miasto, tylko nazwy jakieś takie dziwne.
Obrazek

Samochody jeżdżą wcale nie takie tanie. Skłonny jestem nawet powiedzieć, że mieszkańcy są nawet kasiaści. Pogoda tylko zaczyna mnie znowu martwić, bo chmury za mną przylazły i już zaczyna miejscami być mokro. Z każdym kilometrem przybywa mokrego a suchego jak na lekarstwo. Dojechałem do kolejnego większego miasteczka o nazwie Prizren. Tutaj jeszcze ulewa nie dotarła i dzięki temu mam chwilę wytchnienia. Nie za bardzo wiem, gdzie jechać, więc jak zawsze w takich sytuacjach pcham się w samo centrum.
Obrazek

Wjechałem w obręb starówki. Pierwsze co się rzuca w oczy to duża ilość meczetów. Starówka jednak wygląda całkiem przyjaźnie i zachęcająco.
Obrazek

Gdyby nie to, że jestem już przemoczony, zmęczony i nic mi się już nie chce, to pewnie udałbym się na mały pieszy rekonesans po okolicy. Ludzie też wyglądają przyjaźnie, choć czuję, że jest jakoś inaczej niż zazwyczaj. Może to tylko moje wyimaginowane złudzenie.
Obrazek

Porobiłem kilka fotek i ruszyłem dalej na wschód. Na wyjeździe z miasta zrobiło się już mniej przyjemnie. Spore zasieki z drutu kolczastego i jakieś obiekty militarne.
Obrazek

Pewnie nie powinienem tego fotografować, ale jak już stałem przed przejściem dla pieszych, to niepostrzeżenie pstryknąłem jedną fotkę. Potem ze dwa razy zerkałem w lusterko, czy przypadkiem nic wojskowego mnie nie goni.
Zatrzymałem się za miastem na stacji benzynowej, by nie wiem po raz który dzisiaj wskoczyć w przeciwdeszczówkę i przy okazji zasięgnąć języka. Pan bardzo sympatyczny i mówił nawet trochę po angielsku. Dostałem namiary w jaki sposób najszybciej wyjechać z tego kraju i tych namiarów będę się kurczowo trzymał. Najpierw mam się kierować na stolicę Kosowa Prishtine a po kilku kilometrach mam odbić na prawo. Jak na główną drogę do stolicy, to asfalt mają kiepski. Pełno łat i kolein wypełnionych wodą. Do tego ruch spory i lejąca woda z nieba. Jedzie mi się źle a nawet bardzo źle. Do tego jeszcze dające do myślenia akcenty wojskowe, spotykane niemalże na każdym kroku.
Niczego bardziej teraz nie pragnę jak tylko wydostać się z tego kraju. Może gdyby pogoda była inna a ja mniej zmęczony, patrzyłbym bardziej przychylnie na Kosowo, ale teraz ten kraj wydaje mi się jakiś taki nieprzyjemny i odpychający. Nie chcę tu być. Sytuacja na drodze spowodowała, że zaczynam się obawiać, czy zaraz nie wydarzy się coś złego. Zaczynam jechać niepewnie a to nie jest dobry objaw. Różne myśli przychodzą do głowy a najsilniejsza jest ta, że po co ja tu w ogóle wjechałem? Mogłem przecież ominąć to całe Kosowo.
Zjechałem w końcu z głównej drogi na prawo i zrobiło się nieco spokojniej. Asfalt dziurawy i połatany, ale przynajmniej tych niebezpiecznych kolein już nie ma.
Obrazek

Z czasem zabudowania się skończyły i zacząłem się wspinać pod spore wzniesienie. Pojawiły się góry i zakręty w otoczeniu przyrody. Od razu mi się humor poprawił, mimo, że deszcz z nieba ciągle nie odpuszcza. Moja wytrwałość została w końcu nagrodzona i wyrwałem się ze szponów burzy. Tą wiekopomną chwilę uwieczniłem nawet na zdjęciu.
Obrazek

Spod tejże właśnie chmury, widocznej na tej fotce, udało mi się wydostać. Potem już było tylko lepiej. Wjechałem na teren jakiegoś parku krajobrazowego. Nazwa jaką znalazłem teraz w Google to ,,Parku Kombetar”. Widoki prawie jak u nas w Bieszczadach, dużo fajnych gór, lasów i zieleni. Są też klimatyczne, małe wioseczki, oddalone od siebie o kilkanaście kilometrów. Droga jednak zaczęła mi się dłużyć, kilometry wolno mijały a ja ciągle byłem w Kosovie. Chciałem odpalić GPS w moim telefonie, ale gruba warstwa chmur nad moją głową, skutecznie mi to uniemożliwiła.
W jednym miejscu tak trochę komunistycznie się zrobiło to z sentymentu się zatrzymałem na konsumpcję suchego prowiantu, połączoną z małym odpoczynkiem.
Na zboczu góry są jakieś zarośnięte, duże pozostałości po miejscu upamiętniającym jakieś tam wydarzenie, lub coś jeszcze innego. W krzakach znalazłem starą planszę, przedstawiającą jak to kiedyś wyglądało. Ludzie dawno o tym miejscu zapomnieli i obecnie skutecznie wchłania go las.
Obrazek

Po długich, ciągnących się kilometrach, dojechałem w końcu do jakiejś większej cywilizacji.
Najprawdopodobniej było to miasteczko Gabrrice. Przed wjazdem do miasta tranzyt powyżej 3,5 tony był kierowany na lewo a mniejsze pojazdy prosto. Na wszelki wypadek zapytałem tubylca jak mam jechać a on machnął ręką, że tak jak jadę, czyli prosto.
Tak też zrobiłem. Przejechanie przez kilka skrzyżowań miasteczka poszło gładko, ale na wyjeździe pojawił się problem. Roboty drogowe i doszczętnie zerwany asfalt. Został tylko jakiś żwir, wymieszany z żółtym błotem. Widzę, że wszyscy jadą dalej jak gdyby nigdy nic, rozchlapując to żółte błoto na boki. Pewnie to tylko kawałek to przecież dam radę. Żółte błocko jest też śliskie i Jelon zaczyna mi trochę tańczyć. Skupiam wszystkie swoje zmysły, by się nie wywalić w to błocko. No i tak jadę i jadę 20km/h i jadę i jadę a końca błota nie widać.
Minęło z pół godziny a ja kompletnie wykończony dalej się taplam w tym żółtym paskudztwie. W końcu kompletnie zmęczony i zdezorientowany zjechałem na pobocze pod jakąś restaurację. Stoi jakiś człowiek to się zapytam. Coś tam nawet rozumie po angielsku. Wytłumaczył mi, że cały odcinek zerwanej drogi ma około piętnastu kilometrów a mi zostało jeszcze tylko pięć i dojadę do asfaltu. Pokazał mi jeszcze ręką jak mam potem skręcić jak dojadę do asfaltu. Gdy pokazywał spod kurtki wysunęła mu się sporych rozmiarów giwera, przypięta do paska spodni. No powiem tak, że na widok dużego pistoletu zrobiło mi się nieswojo. Co to za kraj, że zwykły przechodzień jest uzbrojony po zęby?
A ja co, mam tylko przy sobie mały scyzoryk do obrony? Kargul to miał przynajmniej za pazuchą granaty a ja tak zupełnie bez niczego się tu pałętam. Teraz jeszcze bardziej chcę wyjechać z tego kraju. Dalej mimo, że nadal to żółte paskudztwo było, to jakby trochę mniej i jechało się odrobinę lepiej.
Obrazek

Bolą mnie już ręce od ściskania kierownicy i barki, tak że aż skóra piecze. Całą resztkę sił jakie miałem wyssała ze mnie ta przeklęta sraczka, ale w końcu dojechałem do asfaltu.
No jaki luksus, mimo, że dziurawy i połatany to i tak luksus niebywały. Jelon tylko wygląda jak świnia wyciągnięta z koryta. Sam z resztą też za czysty nie jestem.
Obrazek

Po drodze pojawiły się jeszcze odcinki remontowane i objazdy, ale nie było już tak źle. Dojechałem do miasta Kacanik a tam cywilizacja. Neony, markety, salony samochodowe i wszystko czego dusza zapragnie. Nareszcie wjechałem na drogę prowadzącą wprost do granicy z Macedonią. Droga dobra, ale znowu zaczyna padać i do tego jeszcze dzień się chyli ku końcowi. Mój organizm już nie wytrzymał. Dostałem wodowstrętu i permanentnego obrzydzenia w stosunku do wody, która znowu strumieniami leje się z nieba. Doszedłem do kresu swojej tolerancji na niesprzyjające warunki. Najpierw się wściekałem a potem zacząłem się modlić o to by mi się udało dzisiaj żywemu opuścić ten kraj. Nie pamiętam, żebym się kiedyś tak gorliwie modlił jak wtedy.
No i dojechałem szczęśliwie do granicy, mimo skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego. Przez przejście graniczne przejechałem wyjątkowo bez najmniejszych problemów. Wszystko szybko i sympatycznie aż byłem zaskoczony. Spodziewałem się bardziej, że coś będzie nie tak i nie będą mnie chcieli wypuścić z Kosowa a tu nic, nawet moje bagaże ich nie zainteresowały.
Jestem już po stronie macedońskiej i od razu mi raźniej, mimo, że jeszcze nigdy w tym kraju nie byłem. Nie wiem dlaczego, ale czuję się tu znacznie bezpieczniej.
Obrazek

Jeszcze tylko fotka przejścia granicznego od strony macedońskiej i jadę szukać noclegu, zanim zupełnie się ściemni. Z tego wszystkiego nawet nie zwróciłem uwagi na to, że właśnie deszcz przestał padać.
Przez kilkanaście kilometrów od granicy nie znalazłem nic do spania. W końcu minąłem strzałkę na kemping. Ucieszyłem się jak głupi. Ruszyłem zgodnie ze wskazaniami a tu kempingu brak, rzekłbym, że nie ma nawet śladu po kempingu.
Niedaleko była stacja benzynowa, więc poszedłem zasięgnąć języka, bo może po prostu źle skręciłem. Okazuje się, że kemping był, ale już go nie ma. Jest drugi kemping, tylko że trzeba na prawo przejechać przez całe miasto Skopje. Kemping nazywa się ,,MAMA”, ale pan nie jest pewien, czy jest jeszcze czynny. Narysował mi nawet mapkę jak tam dojechać. Kawał drogi przez miejską dżunglę. Cóż jednak począć? Trzeba jechać, bo mnie zaraz siły opuszczą całkowanie i zamiast na kempingu zasnę w najbliższym rowie. Szukając właściwego kierunku na kemping, kilka kilometrów dalej z ciemności wyłonił mi się trzygwiazdkowy hotel o wypasionej nazwie LUXOR. Wygląda na to, że będzie drogo. Co mi jednak szkodzi zapytać, skoro i tak tu jestem a kemping MAMA to jedna wielka niewiadoma?
Wszedłem do eleganckiej recepcji i mówię jaka jest sprawa. Pan chce 30 euro za noc. Trochę się biję z myślami, bo jestem już tak zmęczony, że oddam wszystko co mam, ale jednak nie.
Opamiętałem się i spróbuję poszukać tego kempingu, albo jakiegoś tańszego hotelu. Pytam pana na recepcji o kemping a on kręci głową, że o takim nie słyszał, no to chociaż o tańszą ich konkurencje zapytam. Pan znowu kręci głową, że nic takiego mi nie powie.
No trudno, pożegnałem się i wychodzę z hotelu. Gdy byłem już w drzwiach, pan recepcjonista krzyknął za mną, żebym się jeszcze wrócił. Pyta mnie, czy za 20 euro będzie ok.
No pewnie, że będzie ok. Niemalże pana chciałem całować po stopach. Od razu dałem paszport z wkładką dwudziestoeurową i pobiegłem wprowadzić Jelona na parking hotelowy.
Potem szybka piłka z rozkulbaczaniem tobołów i już jestem w czyściutkim, cieplutkim i suchutkim pokoiku hotelowym.
Radocha nie z tej ziemi. Najpierw telefon do lubej, że żyję, potem szybki, gorący prysznic i na deser zupka Romana, która błyskawicznie postawiła mnie na nogi.
Włączyłem sobie muzykę w telewizorze, porozwieszałem po całym pokoiku mokrą garderobę i poszedłem spać słuchając słów macedońskiej pieśni.
Nawet zapisałem sobie kawałek tekstu usłyszanego z tutejszego radia ZONA, to teraz przytoczę słowa tejże macedońskiej pieśni ,,moja je córa, ruda kobura” hej, hej i coś tam coś tam dalej w ten deseń. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

P.S.
To był długi i bardzo męczący dzień, ale za to z całej wyprawy najobfitszy w różnego rodzaju intensywne podróżnicze doznania.


Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 383
Widzianych krajów: Czarnogóra, Albania, Kosowo w Serbii i Macedonia
Awarie: Nie stwierdzono.

Mapka poglądowa
Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: środa 28 sty 2015, 11:48 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1690
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Nie wiem, czy komuś się chce to jeszcze czytać, ale jakby co to wstawiam. ;)

Dzień szósty, czwartek 4 września

Okno miałem nie domknięte i w nocy obudziła mnie głośna burza. Musiałem się zwlec z wygodnego łóżka i uszczelnić przeciekający hotel. Po raz kolejny mogłem docenić ciepłe i suche łóżeczko.
Spałem aż do momentu, gdy w pokoju zrobiło się zupełnie jasno i dalsze wylegiwanie zakrawałoby na permanentne lenistwo. Wprawdzie w mięśniach i kościach trudy poprzedniego dnia, nadal dawały o sobie znać, ale środa się już dawno skończyła i przyszła najwyższa pora, by zacząć wracać w końcu do domu.
Pierwsze co zrobiłem to podszedłem do okna, zobaczyć jak bardzo jeszcze pada. Otóż nic nie pada, zupełnie nic. Mało tego, po nocnej burzy nie ma prawie śladu.
Obrazek

Przywitałem się z rybkami na recepcji i wybiegłem zobaczyć Jelona, czy też przeżył burzę.
Obrazek

Pod hotelem jest tylko trzy samochody. Jeden Albańczyka, drugi Bośniaka i trzeci recepcjonisty. No i oczywiście Jelonek między nimi.
Obrazek

Jednak dobry pokrowiec to podstawa i Jelonkowi nic nie jest. Nawet słoneczko zaczyna nieśmiało przebijać między chmurami. Jak niewiele trzeba do dobrego humoru z rana.
Ogołociłem Jelona z resztek prowiantu i już miałem iść na śniadanie, ale gdy zobaczyłem w jakim stanie jest łańcuch, to postanowiłem najpierw urządzić Jelonkowi smarowanie a potem dopiero sobie w spokoju zjem. No i od razu, przy pierwszym zakręceniu tylnym kołem, zobaczyłem niepokojący problem.
Obrazek

Ogniwka łańcucha z niedoboru czynnika smarnego zaczęły się zacierać. Na zdjęciu widać nawet odrobinę rdzy, jak wychodzi ze środka. Mimo, że często smarowałem łańcuch, to i tak deszcz skutecznie wszystko wypłukiwał i łańcuch pracował na wodzie, zamiast na oleju.
Wziąłem spory zapas oleju przekładniowego, który powinien wystarczyć spokojnie na przejechanie ponad 10tyś km z dobrze smarowanym łańcuchem. Mimo to zostały mi tylko resztki oleju, na jakieś, trzy, cztery smarowania. W życiu bym nie przypuścił, że na tej tygodniowej wyprawie co rusz to będę musiał się przedzierać przez ulewne burze.
Rozprostowałem większość ogniwek i nasmarowałem łańcuch. Niestety nie wszystkie ogniwka dały się rozruszać. Potem przy wolniejszej jeździe słyszałem takie regularne stuki od napędu. Przy większych prędkościach hałas się zlewał w jedną całość i nie było słychać niepokojącego stukania.
Upaprałem się przy tym łańcuchu po łokcie. Na szczęście jestem jeszcze zameldowany w hotelu to mogę spokojnie korzystać z dobrodziejstw cywilizacyjnych, jakimi są łazienka i gorąca, bieżąca woda.
Przerobiony przeze mnie hotelowy pokój na suszarnię, wygląda nie całkiem tak jak powinien.
Obrazek

Zrobiłem tu niezły bałagan, ale zaraz się wszystko posprząta. Najważniejsze, że ciuchy trochę podeschły. Zupka Romana już dochodzi, więc pora na ciepłe śniadanko.
Obrazek

Niestety to już ostatnia zupka i w dodatku to czyjeś flaki za którymi niezbyt przepadam.
Przeważnie zupek mi zostawało po wyprawach to tym razem wziąłem trochę mniej i jak na złość brakło. Trzeba będzie się teraz ograniczać do suchego prowiantu.
Obrazek

Po śniadanku było szybkie pakowanko i zacieranie śladów po bałaganie, co by sprzątaczka nie padła na zawał. Jeszcze tylko osiodłanie Jelonka i koło dziewiątej już jestem na trasie.
Jest dosyć ciepło, asfalt suchy a to dla mnie ostatnio jest rzecz priorytetowa. Tylko gdzie tu jechać? Najkrócej to będzie jechać na Kumanovo a potem na Krivą Palankę i potem przez przejście graniczne z Bułgarią w stronę Kyustendil i na Dupnicę. Mogę też odrobinkę odbić i przejechać przez macedońską miejscowość o wdzięcznej nazwie Kochani a potem na bułgarskie Blagoevgrad i już na Dupnicę a co.
Z drugiej jednak strony, tak patrząc na mój mały atlas, to jestem już prawie pod granicą z Grecją. No w sumie to nigdy nie byłem w Grecji. A co jak to jedyna okazja i drugiej już nie będę miał? No, wiem, wiem, powinienem jechać prosto do domu. Dojechałem do decydującej krzyżówki i biję się z myślami, czy odbić w lewo w stronę Bułgarii, czy ciąć prosto w stronę Grecji. No niby pogoda robi się coraz lepsza a szczególnie właśnie tam na południu.
Małżonka mnie udusi, miałem wracać do domu a przeciąłem krzyżówkę prosto i jeszcze przyśpieszyłem. Zrobię szybko Grecję do południa a potem to nadrobię na trasie.
Obrazek

Przez Skopje przeleciałem szybko. Miasto spore, ale ruch był niewielki i droga prowadziła trochę bokiem to poszło gładko. Może i jest dużo ciekawych rzeczy w Skopje, ale ja już miałem w głowie Grecję i potraktowałem to miasto tak na szybko.
Na wylocie wjechałem na autostradę z bramkami. Innej drogi nie widzę a zależy mi przecież na czasie, to trzeba płacić. Oczywiście macedońskiej waluty nie mam, ale wszyscy lubią euro to i w końcu pan w budce dał się przekonać. Wydał mi nawet całą garść kolorowych papierków z podobizną jakiegoś ptaka. W przeliczeniu zapłaciłem coś koło półtora euro, czyli całkiem przyzwoicie. Pan kasjer był bardzo rozmowny i zaciekawiony moją obecnością. Szkoda tylko, że ja mało co rozumiałem. Pytał gdzie jadę i coś tam jeszcze mówił, że mnie coś tam czeka, ale nie zrozumiałem co?
Autostrada całkiem, całkiem, zatem grzeję ile się da, by jak najmniej zmarnować czasu na tą Grecję. Kilometry ładnie uciekają a pogoda robi się coraz fajniejsza. Krajobrazy też niczego sobie. Góry w prawdzie nie tak niedostępne i wysokie jak w Albanii, ale też mają swój niepowtarzalny klimat. Głównie są porośnięte lasami, więc jest fajnie zielono. Trafił się nawet jakiś macedoński zamek. Całkiem dobrze zachowana ruina i można nawet zwiedzać.
Jak już mówiłem mi się śpieszy i ograniczam się tylko do robienia fotek na krótkich postojach. Zwiedzanie niestety nie wchodzi w grę.
Obrazek

W pewnym miejscu dwa przeciwległe pasy autostrady gdzieś zniknęły i zostały tylko dwa w jednym kierunku. Droga wygląda jak zwykła droga a cały czas jest autostradą.
Obrazek

Dopiero po przyjeździe do domu w Internecie zobaczyłem dlaczego tak było. Przez kilkanaście kilometrów autostrada biegnie rozdzielona po dwóch stronach góry. Ma to swój klimat i nie ma przecież możliwości pojechać na czołówkę.
Asfalt w większości dobry, ale trzeba uważać, bo zdarzają się też łaty. Łaty same w sobie może nie są niebezpieczne, ale niebezpieczne są podłużne łączenia tych łat ze starym asfaltem. Łączenia to spore rowki powstałe z nie dolanego asfaltu. Dla samochodów może nie ma to większego znaczenia, ale dla motocyklisty a i owszem. Wystarczy, że przednie koło wpadnie w taki rowek między starą nawierzchnią a łatą i niespodziewanie jedzie się tam gdzie rowek prowadzi. Ze trzy raz dałem się tak złapać w tym raz prawie wyrzuciło mnie na sąsiedni pas. Dobrze, że nic wtedy nie jechało. Potem już zawczasu omijałem każdą łatę a jak się nie dało to brałem centralnie. Na tej macedońskiej autostradzie był jeszcze jeden rodzaj wysublimowanych pułapek.
W miejscu, gdzie dłuższe mosty lub wiadukty łączą się ze stałym lądem zazwyczaj jest taki metalowy łącznik, który niweluje rozszerzanie się mostu, czy też kurczenie się podczas zmian temperatur. No i takie łączniki powinny być i w Macedonii i w większości są, ale nie wszędzie. Znaczy się były, ale gdzieś się zbyły. W niektórych miejscach, jakby je ktoś po prostu powyciągał, zostawiając takie prostokątne kratery o głębokości dziesięciu centymetrów
Jak pierwszy raz wjechałem Jelonem na pełnej prędkości to tak rypnęło, aż pomyślałem, że przednia opona wystrzeliła. Potem już przed każdym mostem zwalniałem i uważnie wypatrywałem kraterów. Czasem w niektórych miejscach częściowo metalowe łączniki się ostały i wtedy wystarczyło zmienić tor jazdy, żeby nie wpaść do dołu.
Poza tymi mankamentami to w znacznej większości autostrada całkiem fajna i można cisnąć.
Wiele jednak nie przejechałem, bo zatrzymały mnie kolejne bramki. Czyżby na wyjeździe z autostrady też się płaciło? Nie to nie jest wyjazd, tylko kolejny etap. Tym razem poszło coś koło dwóch euro. Biedne kraje już tak mają, że w środku autostrady robią co kawałek bramki, zamiast zrobić na wyjazdach. W sumie to chyba ze cztery razy płaciłem i uzbierało się coś koło ośmiu euro. Przy większości bramek były też zaparkowane radiowozy policyjne i raz nawet policjanci kogoś tam kontrolowali.
Obrazek

Góry zaczynają się wypłaszczać, ale droga nadal biegnie bardzo malowniczo. Drogowe barierki to już im trochę zarosły. Na zdjęciu powyżej, tam w oddali, taki biały prostokącik to ciężarówka. Chmur tylko niestety zaczyna przybywać i to mnie trochę niepokoi.
Obrazek

No proszę do Aten jest tylko 675km. Gdybym tylko miał jeszcze ze dwa dni zapasu to spokojnie odwiedziłbym te Ateny. Niestety nadmiaru czasu nie mam a nawet ten co mam nadwyrężam, bo ciagle jadę nie w tym kierunku co powinienem.
Głód zaczął się nasilać, zatem skorzystałem z baru przy stacji benzynowej. Wydam przy okazji trochę tych macedońskich papierków.
Obrazek

Kawusia, coś na ząb i jedziemy dalej. Buła z jakimś mięchem. Było trochę dziwne w smaku.
Obrazek

W międzyczasie przyjechał radiowóz. Do baru weszło dwóch policjantów, trochę śmiesznie ubranych. Zaraz przy wejściu zmierzyli mnie wzrokiem, ale żaden się nie odezwał.
Wzięli kawę na wynos i odjechali. Oczywiście na pożegnanie zrobiłem im fotkę.
Obrazek

Dziwne te koguty na radiowozie mają, ale co kraj to obyczaj.
Wyjechałem chwilę po nich i po kilku kilometrach nasze nieufne spojrzenia znowu się spotkały. Namierzali już kierowców na radar. Miałem jakieś 130 licznikowe i tylko ponownie zmierzyli mnie wzrokiem. Byłem pewien, że mnie zatrzymają, ale o dziwo puścili wolno.
Potem to już była długa, monotonna jazda. Przed granicą zjechałem na kolejną stację, napoić oktanami spragnionego Jelonka. Wydałem resztę macedońskich papierków na kawę i lody. Gorąco się zrobiło to jakoś organizm trzeba było schłodzić. Ponieważ stacja była na uboczu i musiałem zjechać z autostrady, teraz mogłem chwilę się poprzyglądać okolicznym tubylcom.
Na autostradzie tego nie widać, ale na wioskach jeździ dużo starych samochodów Yugo.
U nas już ciężko spotkać na drogach te pojazdy a tutaj ich jeszcze pełno. Stare, rozklekotane, ale ciągle jeżdżą. Czasem się trafią w stanie jak z fabryki, jak ten Yugo na zdjęciu.
Obrazek

Południe już a ja nadal jestem w Macedonii w kraju bez big maca i McDonaldsa. Podobno kiedyś McDonalds w Macedonii coś tam próbował, ale szybko wygonili go z tego kraju i od tej pory Macedonia została jedynym krajem w Europie bez żarcia z McDonalds
Wracam na autostradę a tu na wjeździe stoi sobie taki znak.
Obrazek

Furmankom wjeżdżać nie wolno to rozumiem, ale czego oni chcą od motocykli? Na skuter ten rysunek na znaku to nie wygląda. Motocykl jak nic. Trudno się mówi, skoro wcześniej jechałem po tej autostradzie to czemu teraz miałbym nie jechać? Oczywiście kilka kilometrów dalej policja stała i zatrzymywała łamiących przepisy. Znowu się tylko patrzyli na mnie i puścili wolno. Może to ta seledynowa kamizelka tak odpychająco na nich działa? W Macedonii nikt w czymś takim nie jeździ i w ogóle motocykli jak na lekarstwo. Szczerze mówiąc to dzisiejszego dnia nie widziałem ani jednego.
Do granicy z Grecją dojechałem całkiem szybko i bezproblemowo.
Obrazek

Przejście całkiem spore z przeciętnym ruchem. W czasie, gdy szukałem swoich dokumentów przejechały obok mnie trzy zagraniczne motocykle. Machnęliśmy sobie na przywitanie i chłopaki ustawili się w kolejce za samochodami. Po skompletowaniu wszystkich moich papierków, upoważniających mnie do przekraczania granic, ruszyłem i ja. Podjechałem od razu pod okienko omijając po wieśniacku stojące samochody. Moi nowi znajomi widząc moje nieeleganckie zachowanie, zrobili to samo i razem przekroczyliśmy granicę. Jeden macedoński strażnik widząc harleya aż się podniecił i wyszedł z budki pokazując, by właściciel odkręcił manetkę. No i odkręcił a że miał trochę wypatroszone wydechy to na przejściu nieco zadudniło. Strażnik był szczęśliwy od ucha do ucha. Ja za to nie bardzo, bo strażnik od razu machnął na mnie żebym jechał. Nie chciał ani trochę słuchać jak Jelonek pracuje na wyższych obrotach hehe. Cóż za dyskryminacja rasowa hehe.
Już na greckiej ziemi, zaraz za przejściem się wszyscy zatrzymaliśmy na małe pogaduchy.
Chłopaki mają trzy tygodnie wolnego i jadą sobie do Turcji. Taka zbieranina narodowościowa Belg, Holender i Niemiec. Jakoś się skumali i jadą razem. Najdłużej rozmawiałem z właścicielem Harley-a, bo był najbardziej zainteresowany moim motocyklem. Był w szoku, że to chińczyk i że sam się wybrałem w taką trasę, motocyklem o tak małej pojemności.
Potem był drugi raz w szoku jak zobaczył jaki mam przebieg. Jego Harry to nówka sztuka. Chyba drugi sezon dopiero go ma i już coś tam serwis regulował, ale jeździ i jest z niego zadowolony. Upierał się nawet, że moje podesty to są żywcem ściągnięte z Harleya, bo ponoć tylko Harleye takie mają.
Pytał się też gdzie jadę? Odparłem, że do Thessalonik.
A na jak długo, jeszcze dodał?
No i co miałem mu powiedzieć, że na godzinkę, albo dwie?
Odpowiedziałem, że na jeden dzień.
Znowu się zdziwił i pytał, czy mi się to w ogóle opłaca jechać tyle drogi, by jeden dzień być w Thesslonikach?
No i zacząłem mu tłumaczyć, że ja jeżdżę po prostu tak przed siebie dla samej jazdy.
No i nieopacznie zapytał, czy jeszcze gdzieś byłem na tym chińskim motocyklu?
No i mu powiedziałem.
No i potem patrzył na mnie jak na wariata, ale ogólnie to fajnie się gadało.
Miło było spotkać tych motocyklistów i pogadać o podróżowaniu jednym śladem. Chłopaki motocykle też mieli upaćkane, bo podobnie jak ja przez dwa ostatnie dni jechali głównie w deszczu.
Obrazek

Oni jeszcze chwilę zostali a mi się śpieszyło to ruszyłem pierwszy. Myślałem, że mnie dogonią na greckiej autostradzie, ale chyba na granicy zabawili dłużej. Nie ma żadnych bramek z opłatami, droga dobra to mogę nawijać kilometry. Gorąco się zrobiło i powietrze zamiast chłodzić zaczynało parzyć. Jelon jednak nic sobie z tego nie robił i spokojnie utrzymywał wskazówkę prędkościomierza w okolicy 130km/h. Za to ja zaczynam opadać z sił. Cały czas czuję w mięśniach wczorajszy dzień i gorąco powoduje u mnie narastające zmęczenie i senność. Wypicie kawy już nic po prostu nie daje. Najlepsza byłaby godzinna drzemka, gdzieś w cieniu drzewa oliwnego.
Otrzeźwił mnie jednak widok tablicy informacyjnej. Do Thessalonik zostało zaledwie trzydzieści jeden kilometrów. Tyle to dojadę nawet z zamkniętymi oczami.
Obrazek

Do Odessy 77km? Gdzie ja kurka znowu pojechałem? Przecież Odessa jest na Ukrainie, jeszcze, bo niedługo może być w Rosji. Długo moje szare komórki przetrawiały dane, że to nie Odessa, którą znam, tylko Edessa, zupełnie inne miasto w zupełnie innym miejscu.
Do Aten tylko 510km. No być tak blisko i nie podjechać? To aż żal serce ściska. Moje szaleństwo ma jednak jakieś ograniczenia i muszę tym razem odpuścić Ateny. Na pocieszenie będą greckie Saloniki, też brzmi nieźle.
Wjechałem w miasto kierując się wprost na centrum. Wszędzie mnóstwo szarego rozgrzanego betonu i do tego spore korki. Poczułem się jak w piekarniku. Wjechałem w kawałek cienia, rzucanego przez wysoki kanciasty budynek. Pora obetrzeć siódme poty i rozeznać się w sytuacji. Zapytałem jakiegoś młodego przechodnia, gdzie są te słynne Thessaloniki?
No tu, odpowiedział.
Ten beton, ta szarość i to potworne gorąco to mają być słynne Saloniki? Grubo przereklamowane. No, ale przecież powinno być tu gdzieś Morze Egejskie? Pytam dalej, gdzie jest morze i jakaś plaża? Mam jechać na prawo i na pewno znajdę.
Dzwonię do BabaLucy, że jestem już na terenie Unii Europejskiej, cały, zdrowy i w końcu mam ciepełko i słoneczko. BabaLuca pyta, no to gdzie dokładnie w tej Bułgarii jestem?
A jakaś taka mała mieścina na literę ‘T’ a może ‘S’. Thessaloniki, czy też Saloniki. Jakoś tak, coś w tym guście. Pozwolicie, że dalszego przebiegu rozmowy opisywał nie będę.
Najszybciej można poznać, że nie jest się w Macedonii, tylko w Grecji po ilości jednośladów.
Tu jest tego pełno i są wszędzie. Najwięcej oczywiście jest skuterów, ale i motocykli wszelkiej maści nie brakuje. Po tym co jeździ na greckich drogach nie widać wcale biedy, czy głębokiego kryzysu. Grecy są bogatsi od Polaków i to widać na pierwszy rzut oka. Być może wcześniej mieli jeszcze lepiej i stąd taki lament w UE. Z drugiej strony to nie jestem zbyt obiektywny, bo jestem w mieście turystycznym, gdzie zawsze będzie napływała kasa a jak jest na przykład na greckiej wsi to nie wiem.
Gdy tak sobie stałem na chodniku, przejechała obok mnie jakaś wataha na skuterach. Za chwilę przejechała druga taka wataha, wzbudzając w końcu moje zainteresowanie. Aż wyciągnąłem aparat, by to uwiecznić.
Obrazek

Rosłe chłopy, po dwóch na każdy skuter, ubrani na czarno w stroje policyjne i oczywiście w pełnym uzbrojeniu. Jechali w pełnym słońcu, gdzieś na jakąś akcję.
Obrazek

Ta małe skuterki były przygniecione na amorach do asfaltu przez rosłych facetów i wyglądało to komicznie, jak taka niby groźna wataha, na pierdziawkach, śmigająca między samochodami. No myślałem, że się położę ze śmiechu na tym chodniku. Powiedzenie, że wyglądasz jakbyś jechał na psie, ma tutaj uzasadnienie i to w podwojonym znaczeniu.
Przyznać jednak muszę, że zwinność poruszania się w miejskim tłoku mieli opanowaną do perfekcji. Być może na miejsce zdarzenia szybciej dojeżdżają w ten sposób, niż w kolumnie policyjnych samochodów. No chyba, że to są właśnie skutki kryzysu i grecka policja nie ma na paliwo do samochodów, a taki skuter spali tyle co nic.
Ruszyłem w stronę morza. Jednak daleko nie ujechałem, bo co kawałek to coś interesującego się trafi.
Obrazek

Jednośladów zaparkowanych na chodnikach jest pełno, ale jeden szczególnie zwrócił moją uwagę. Specjalnie się zatrzymałem, by zrobić to zdjęcie.
Obrazek

Przykuty do drzewa, grubą liną skuter, niemalże wrósł w płytki chodnikowe. Właściciel albo go porzucił albo zupełnie o nim zapomniał. No i sobie tak stoi. Jak na moje oko to ze trzy lata już tak stoi i nawet nikt go jeszcze nie rozkręcił na części. U nas to, by pewnie została przy drzewie sama lina z przypiętym przednim kołem.
Do morza dojechałem dosyć szybko. Okazało się, że było całkiem blisko, tylko te wysokie bloki skutecznie zasłaniały.
Obrazek

Jelona zaparkowałem pod jakąś kawiarenką. Coś się dziwnie Jelonek skurczył przy tym skuterze. Pewnie to ze strachu przed słoną wodą.
Obrazek

Spodziewałem się czegoś bardziej zapierającego dech w tych Salonikach. Zawsze ci co byli, bardzo chwalili, że fajnie tam jest. Tym czasem wybrzeże jest całe z betonu, potem jest wzdłuż wybrzeża maksymalnie zakorkowana droga a po drugiej stronie drogi sterczy rząd bloków. Takie długaśne, kanciaste blokowisko. Widziałem w życiu kilka nadmorskich miast, ale Thessaloniki z nich wszystkich są najbardziej zawalone bezpłciowymi, kanciastymi bloczyskami. Tylko te kolorowe kafejki u podstawy tychże bloków nadają odrobiny finezji.
Obrazek

Najważniejsze jednak, że w końcu dogoniłem słońce, choć nie wiedzieć dlaczego już zaczyna się chować za miejmy nadzieję niegroźne chmurki.
Obrazek

Jest ciepełko, jest słońce, jest morze, to i jest dobry humor. Najwyższa pora, by Luce zaczęło odbijać. Jak zwykle przychodzą takie chwile na wyprawie, że muszę odreagować i dostaję głupawki. Na zdjęciu Luca udający Greka, który to nabrał unijnych euro a teraz za nic nie chce oddać.
Obrazek

Oczywiście była cała seria zdjęć w różnych, dziwnych pozach, ale reszta nie będzie opublikowana w trosce o oglądających. Oszczędzę Wam tej żenady.
Mimo, że upał a ja ciągle mam na sobie skórzane spodnie i buty wojskowe, to zmobilizowałem się na mały spacerek po okolicy. Doszedłem do czegoś zabytkowego, czegoś co nie przypominało kanciastego bloku a nawet było jego przeciwieństwem.
Obrazek

Wtedy nie wiedziałem co to jest, ale teraz już wiem. Jest to Biała Wieża ‘Lefkos Pirgos’, wybudowana w XVI wieku, przez osmańskiego sułtana Sulejmana Wspaniałego. Wcześniej wieżę nazywano Krwawą Wieżą, bo pełniła rolę tureckiego więzienia. Turcy wtedy wymordowali Janczarów. Dzisiaj w tej wieży jest Muzeum Kultury Bizantyjskiej, podobno ciekawe. Dowiedziałem się też, że Saloniki mają swoją nazwę od księżniczki Thessaloniki, siostry Aleksandra Wielkiego i są jednym z najstarszych miast w Europie, choć na to nie wyglądają. Przyczynił się do tego pożar w 1917 roku, który niemal kompletnie zrujnował miasto. Mało co zostało po starych, zabytkowych Thessalonikach. Teraz są głównie z betonu.
Idąc dalej deptakiem robi się bardziej zielono i jak dla mnie bardziej ciekawie. Pojawiają się fajne stateczki wycieczkowe.
Obrazek

Nawet to blokowisko z daleka wygląda jakoś tak ładniej.
Obrazek

Po drodze mijam pomniki i różnego rodzaju miejskie ozdobniki.
Obrazek

Jest strasznie gorąco, więc dalej już nie idę, mimo, że deptak robi się coraz przyjemniejszy.
Obrazek

Pot leje mi się po całym ciele. Marzę teraz o tym, żeby jak najszybciej wskoczyć do wody. Tu się nie da, bo wszędzie jest wysoko nalany beton i jak wskoczę to już nie wyjdę. Patrzę w prawo, tam gdzie wzrok sięga i widzę tylko jakieś portowe żurawie. No to może w lewo?
Coś jakby plaża daleko, daleko. Ledwo ją dostrzegam.
Doczłapałem jakoś do Jelona i już przeciskamy się przez greckie korki. Nie najlepiej mi to wychodzi. Miejscowi oczywiście objeżdżają mnie na skuterkach z obu stron. No cóż ja tu tylko turystycznie i stłuczki z puszką ryzykował nie będę, zwłaszcza, że dzisiaj w formie nie jestem. Tłok się w końcu skończył i wjechałem w jakieś osiedla. Pierwszy strzał w stronę morza i wyrzuciło mnie na plac z greckimi karetkami.
Obrazek

Kolejna próba i normalnie prawie, jakbym gdzieś w Chinach wyjechał.
Obrazek

Jak to mówią do trzech razy sztuka i za trzecim razem wjechałem na osiedlową drogę, która między blokami zaprowadziła mnie wprost na plażę. Uważnie się rozglądałem, czy nie ma znaków zakazujących wjazdu, ale niczego takiego nie zauważyłem.
Trochę się zdziwiłem, że legalnie mogę pojazdem mechanicznym wjechać na plażę, wprost do Morza Egejskiego. U nas to wszędzie są zakazy i na bałtycką plażę legalnie się Jelonem nie wjedzie.
Obrazek

Podjechałem najbliżej wody jak się dało, ale już nie miałem takich myśli, że fajne zdjęcie wyjdzie, jak Jelon będzie miał koła w słonej wodzie. Nauczony zeszłorocznym doświadczeniem, trzymałem Jelona od słonej wody na odpowiedni dystans.
No tak, tylko jak teraz postawić stopkę w tym grząskim piachu, żeby żelastwo się nie przewróciło? Musiałem zrobić małą rundkę po plaży aż znalazłem coś co się nadawało do podłożenia pod stopkę. Efekt końcowy widać na zdjęciu.
Obrazek

Była nawet mała sesja zdjęciowa, ale mokra woda wzywała, więc nie marnowałem zbytnio czasu na fotografowanie.
Obrazek

Szybko pozbyłem się zbędnej garderoby i wskoczyłem do morskich czeluści.
Obrazek

Woda cieplutka jak zupa. Jeszcze w tak ciepłym morzu się nie kąpałem. Temperatura wody jak na basenie termalnym. Żal było wychodzić. Jeszcze raz wszedłem do wody, tym razem trzymając telefon komórkowy w celu uwiecznienia tej wiekopomnej chwili.
Obrazek

Kolor wody właśnie taki był, taki szmaragdowy. Nagrałem nawet krótki filmik.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Mimo, że pogoda super i temperatura wody rewelacja to na plaży było bardzo kameralnie.
Kilka opalających się Greczynek a cała reszta plaży tylko dla mnie.
Obrazek

Na horyzoncie chmur przybywa i to najwięcej tam, gdzie mam jechać. Poza tym to od domu jestem trochę jakby daleko a czasu na powrót za wiele mi nie zostało.
Przed moim odjazdem na greckiej plaży pojawił się włoski akcent.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Te śmieszne trójkołowe pojazdy są bardziej typowe we Włoszech, ale najwyraźniej Grecy też z nich chętnie korzystają.
W drodze powrotnej jeszcze raz przejechałem przez centrum Thessalonik i odbiłem w kierunku drogi E79 a potem na nr.65. Najpierw jednak wyrzuciło mnie na mocno remontowaną obwodnicę E90.
Jak się tak patrzy to w tym mieście jest całkiem sporo policji. Niemalże na każdej większej rogatce można spotkać jakiegoś policjanta.
Obrazek

Musiałem się ze dwa razy zapytać o drogę, ale w końcu trafiłem tak jak chciałem. Gdy już wydostałem się z tych miejskich korków, jazda nabrała tempa. Zaraz pojawiła się autostrada na której mogłem wyciskać z Jelona ostatnie soki. Jest już późne popołudnie w czwartek a ja dopiero zaczynam powrót do domu, czyli mam dzień spóźnienia. Wyciskam z manetki ile się da, ale więcej jak licznikowe 140km/h i to z górki, Jelon nie poleci. Oczywiście dzień bez deszczu to dzień stracony i wjechałem centralnie w dużą, deszczową chmurę.
Obrazek

Przynajmniej teraz mam tęczę na pocieszenie. Skoro jest tęcza to musi gdzieś świecić słońce.
Chmura najwyraźniej była duża, bo mokłem tak ponad godzinę, aż przemokłem, tam, gdzie nie powinienem. W końcu jednak się przerwało i na zachodzie pojawiło się słoneczko.
Zjechałem na najbliższą stację benzynową, bo Jelonka już suszy i mnie też. Przy okazji pozbędę się tej przemoczonej przeciwdeszczówki i może do wieczora zdążę jeszcze trochę podeschnąć.
Stację benzynową prowadziło chyba małżeństwo, bo obok mieli swój dom. W barze sprzedawali apetycznie wyglądające produkty regionalne. Skusiłem się jedynie na kawusię z ciasteczkiem.
Obrazek

Niepotrzebnie słodziłem kawę. To ciastko było najsłodszym ciastkiem, jakie jadłem w życiu. Normalnie ciasto nasączone cukrem do granic możliwości, ale w sumie nawet smaczne i w połączeniu z kawą daje niezłego energetycznego kopa.
Obrazek

Stołu ze smakowitościami nawet nie tknąłem, bo ceny nieco odstraszają. Poza tym to ciężko byłoby mi dowieźć coś do domu w nienaruszonym stanie.
Dobra, szeroka droga szybko się skończyła i dalej prowadziła najzwyklejsza przelotowa.
Do granicy z Bułgarią dojechałem już po zmroku. Sprawdzali mi dokładnie dokumenty. Byłem trochę zdziwiony, no bo przecież jestem w UE. Nawet trochę podroczyłem się z panią strażniczką, że nie pokaże, bo u nas w Polsce się nie pokazuje. Pani mi jednak wyjaśniła, że oni nie są w Schengen i muszę pokazać, więc już się dalej nie opierałem i grzecznie pokazałem wszystko co mam. Wystarczył paszport i dowód rejestracyjny. Wpuścili mnie na stronę bułgarską a tam już nic ode mnie nie chcieli, tylko strażnik machnął ręką, bym jechał dalej.
Zaraz za przejściem granicznym, po stronie bułgarskiej jest wszystko czego dusza zapragnie.
Obrazek

No to teraz Luca sobie zaszaleje… Może i by Luca zaszalał, ale z kasą już nie jest najlepiej i ze zmęczenia i głodu leci z nóg. Na szczęście obok jest pełno barów i można przebierać w jadłospisie. Ciężko mi się zdobyć na jakieś kulinarne eksperymenty, więc wybrałem sprawdzoną kuchnię. Czyli najprostszą z najprostszych.
Nawet dało się porozmawiać z sympatyczną panią kelnerką, trochę po polsku a trochę po rusku. Języki całkiem podobnie brzmiące. Normalnie słowiańska dusza się we mnie odezwała.
Trochę zrobiłem oczy jak pani przyniosła mi zamówienie.
Obrazek

Dostałem pełny talerz grubych frytek i drugi pełny talerz surówki z kapusty. Musiałem chyba wyglądać na bardzo wygłodzonego. Smakowało mi, że palce lizać i zjadłem do gołych talerzy, choć ostatniego frytka już wpychałem do otworu gębowego na siłę, bo się nie mieścił.
Zalałem to wszystko dużą kawą i poczułem się tak śpiący, że myślałem, że już nie wstanę z krzesła. Najlepsze, że zapłaciłem za to wykwintne danie dwa euro a pani jeszcze mi chciała jakąś resztę wydać. Oczywiście jako szarmancki dżentelmen odmówiłem przyjęcia jakiejkolwiek reszty.
Potem jeszcze miałem małą pogawędkę z panią kelnerką, na temat gdzie tu można się tanio przespać? Niestety w pobliżu nie ma nic godnego uwagi. Kilkanaście kilometrów dalej ma być jakiś hotel przy drodze.
Jest zupełnie ciemno a z nieba zaczynają lecieć pojedyncze krople deszczu. Nie chce mi się stąd nigdzie ruszać, ale cóż począć? Wsiadam i jadę. Droga węższa niż w Grecji i miejscami zupełnie czarna, bez białych pasów. Jedzie mi się źle i do tego jestem mocno zmęczony. Dobrze, że przynajmniej przestało kropić i jest sucho pod kołami.
Dojechałem w końcu do jakiegoś hotelu. Wydawało mi się, że kelnerka mówiła mi o innej nazwie, ale biorę co jest. Wyszedł jakiś strażnik i kręci głową, że hotel jest zamknięty. Faktycznie żadnego samochodu na hotelowym parkingu i światło świeci się tylko w recepcji.
No nic to, jadę dalej. No i tak jadę i jadę i nic. Wjechałem na jakiś bezludny obszar, bez domów. Za to są rozległe pola uprawne. Wiele się nie zastanawiając, zjechałem w prawo na boczną drogę. Kawałek był nawet stary asfalt, taki zarośnięty roślinnością po bokach a potem to już tylko pola i pola.
Wjechałem w jakieś krzaki, rozstawiłem namiot i padłem na twarz.

Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 402
Widzianych krajów: Macedonia, Grecja i Bułgaria nocą
Awarie: Wszystko ok.
Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: czwartek 05 lut 2015, 14:27 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1690
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
Nikt tu nie zagląda, ale opisałem się to wstawiam. ;)

Dzień siódmy, piątek 5 września

Noc przespałem jak zabity. Nawet nie wiem, czy padało. Namiot trochę mokry, ale to bardziej od rosy i moich wyziewów. Noc była bardzo ciepła, bo spałem w krótkim rękawku i nie zmarzłem. Przed świtem zaatakowały mnie krwiożercze pijawki a właściwie to co najmniej jedną widziałem. Dobrze, że nie przegryzła się przez poszycie namiotu.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Gdy tylko zrobiło się zupełnie jasno wyszedłem obejrzeć, gdzie tym razem spałem? Na szczęście po porannej inwazji pijawek nie było już śladu.
Obrazek

Jakieś bagienko w krzakach z niezliczoną ilością komarów. To nie był dobry pomysł wychodzić z namiotu w krótkim rękawku. Dla komarzyc to sygnał, podano do stołu, nie wspominając już o wyposzczonych pijawkach. Musi ich tam być tysiące.
Obrazek

Jelonek stoi w otoczeniu jakichś dziwnych krzaków.
Obrazek

Pięciopalczaste liście? Co to niby ma być za plantacja? Są też jakieś dziwne zielone owoce.
Obrazek

Na szczęście to tylko jeszcze nie w pełni dojrzałe figi. Przecież jadłem dzikie figi w Chorwacji. Tylko te dziwne liście jakoś tak z rana mnie zmyliły. Pomijając pijawki to w sumie miejsce całkiem fajne do spania. Miałem ciszę i spokój. Nawet nie było słychać samochodów z głównej drogi. Od hałaśliwej cywilizacji zasłoniła mnie ta o to góra.
Obrazek

Jestem już zmęczony tym intensywnym podróżowaniem i tak trochę mi się nie chce. Składanie wilgotnego namiotu idzie opornie, ale dłużej siedzieć tu nie mam po co.
Ogień w tłoki od pierwszego strzała i już Jelonek robi ślady na grząskim polu. Trochę się namęczyłem, zanim koła wylądowały na twardym asfalcie. Zawsze w takich chwilach się zastanawiam, jak ja po ciemku w nocy tu wjechałem?
Na drodze głównej z rana ruch na razie niewielki i jedzie się dobrze. Tylko coś na piątym biegu jakoś tak inaczej Jelon wyje? Wczoraj wszystko było po staremu a dzisiaj z rana mam chyba omamy słuchowe. Biegi się przełączają bez problemu, więc nic sobie z tego nie robię.
Obrazek

Kierunek Sofia, podobno całkiem ładne miasto. Wioski się skończyły i wjechałem w tereny nieco odludne. Znużony jazdą, więc w nadarzających się okolicznościach przyrody, zrobiłem sobie małą przerwę na mocno zarośniętym roślinnością parkingu.
Obrazek

Jakieś fajne skałki i kilkumetrowy posąg, przypominający jakiegoś groźnego wojownika. Coś tu kiedyś musiało się wydarzyć, skoro wokół parkingu był nawet położony chodnik, no i ten tajemniczy, kamienny posąg? Teraz wszystko jest zarośnięte i nikt o to nie dba, ale ewidentnie to miejsce kiedyś musiało mieć jakieś większe znaczenie.
W zaroślach dostrzegłem starą, drewnianą strzałkę. Był nawet na niej jakiś napis, ale nadszarpnięty zębem czasu, przestał być czytelny.
Obrazek

Zaciekawiony poszedłem w kierunku, jaki pokazywała drewniana strzałka. Po chwili pojawiły się równie interesujące schody.
Obrazek

Stare i zniszczone, ale prowadzi do nich wydeptana ścieżka, więc ktoś tu jednak do czasu do czasu chodzi. Wydrapałem się na szczyt wzniesienia i zobaczyłem małą, starą kapliczkę.
Obrazek

Kapliczka wygląda na zadbaną i pewnie widać ją z drogi, tylko trzeba wiedzieć gdzie patrzeć.
Droga, którą jechałem wije się pod wzniesieniem. W kapliczce są umieszczone stare ikony.
Obrazek

U nas takie ikony już by pewnie dawno ukradli a tutaj są nadal bezpieczne. Obok kapliczki, po jej lewej stronie jest tajemnicza skrzyneczka. Moja ciekawskość wygrała i zacząłem się dobierać do tej skrzyneczki. Drzwiczki bez trudu dały się otworzyć.
Obrazek

Jak widać w środku są przygotowane świeczki i zapałki. Można sobie wziąć taką długą, cienką świeczkę i zapalić przy modlitwie. W zamian za świeczkę zostawia się monetę, żeby osoba, która się opiekuję tą kapliczką mogła kupić kolejny zapas świeczek.
Mały spacer po górach trochę mnie rozruszał i znowu mogę machnąć kilkanaście kilometrów.
Droga coraz fajniejsza, zupełnie jakbym jechał po jakimś górskim rezerwacie. Góry, lasy, skały i nawet górskiej, malowniczej rzeki nie zabrakło. Chyba dobre miejsce, bo jakiś kurort się pojawił, cały obstawiony samochodami na bułgarskich blachach.
Trochę zwolniłem, bo szkoda tak nie pocieszyć oka górskimi klimatami. Nawet powietrze jakieś takie bardziej orzeźwiające.
Kątem oka dostrzegłem człowieka siedzącego na samym wierzchołku stromej skały.
Obrazek

Człowiek sobie po prostu siedział na tej skale i coś tam jadł a obok niego wspinały się po skałach owce. Kozice, albo chociaż kozy na tych skałach to bym zrozumiał, ale owce?
Wypas owiec na takim terenie to jak dla mnie dosyć karkołomne przedsięwzięcie. Czyli po prostu to bułgarski odpowiednik naszego Bacy, wypasającego owce na rozległych halach.
A, że tu są tylko skały to Baca pasie na tym co ma do dyspozycji.
Machnąłem mu ręką cześć i od razu odpowiedział tym samym. Potem pstryknąłem mu kilka fotek. W takich chwilach przydałby się solidny zoom w aparacie a tak bez tego zdjęcie wyszło tylko w jakości poglądowej.
Obrazek

Na pożegnanie oczywiście jeszcze raz było machnięcie i odmachnięcie. Daleko jednak nie ujechałem, bo minąłem znajomo wyglądający baner reklamowy. Rozpędzony przejechałem obok niego i musiałem zawrócić, by upamiętnić tą chwilę.
Obrazek

No nie mógłbym nie sfotografować płodów polskiej ziemi, reklamowanych na bułgarskiej ziemi. Płody rolne uzyskane w wyniku ciężkiej pracy polskiego rolnika. W prawdzie już trochę przetworzone te płody, ale zawsze to znamienny owoc polskiej ziemi.
Obrazek

Produce of Poland, czyż nie sympatyczna reklama? Po drodze jeszcze ze dwa razy widziałem identyczne banery.
Góry i lasy się skończyły i zaczęły się znowu wioski i wioseczki, miasta i miasteczka. Głód już się tak nasilił, że nie sposób było dalej jechać. Przy okazji tankowania Jelonka, skorzystałem z małego popasu. Oczywiście jak zawsze kawusia też musi być.
Obrazek

W bułce było coś w rodzaju naszego schabowego. Nawet smaczne i sycące. Po jedzeniu znowu ogarnia człowieka niechęć do dalszej jazdy. Jakaś mała drzemka by się przydała.
Po analizie map w atlasie od razu nabrałem ochoty do dalszej jazdy. Zostało mi ze dwa i pół dnia na jazdę i z 1600km do domu. Żarty się skończyły i trzeba cisnąć, gdzie się da i ile się tylko da. Jak mam zdążyć wrócić do domu to tak po sześćset dziennie muszę przejechać.
Już więcej nie marnuję czasu, tylko rozpalam w kotłach i monotonnie nawijam kilometry.
Takie artystyczne instalacje z minionej epoki to już gdzieś widziałem.
Obrazek

Na Ukrainie było coś bardzo podobnego. Być może jakiś artysta, członek partii komunistycznej ZSRR, obligatoryjnie zaszczepiał w narodzie międzynarodową miłość do wysublimowanego piękna.
W końcu dojechałem do autostrady prowadzącej wprost do bułgarskiej stolicy. Z górki udało mi się nawet rozpędzić Jelona do licznikowej 140km/h. Niestety deszcz mnie złapał i musiałem nieco zwolnić. Z pół godziny mokłem a potem znowu wyszło słoneczko.
No i tak piłowałem biednego Jelonka ile fabryka dała. Jest zjazd z autostrady do centrum Sofii, no to kierunkowskaz i zobaczę sobie jak stolica Sofia wygląda. Wjechałem na ślimak i gwałtownie odpuściłem manetkę, by swobodnie wytracić prędkość na zjeździe. No i w momencie, gdy zamknąłem przepustnice, usłyszałem straszliwy hurgot mielonych trybików w skrzyni biegów. Od razu odruchowo nacisnąłem sprzęgło i siłą pędu zjechałem na sam dół ślimaka. Zjechałem z asfaltu na pobocze, wyłączyłem silnik i oblały mnie zimne poty. No i co teraz? Dobrze, że tylne koło się nie zablokowało, bo mogło być naprawdę nieciekawie.
Oglądam silnik z obu stron i szukam, czy nie ma przypadkiem wycieku oleju. Czasem w takich przypadkach potrafi pęknąć blok silnika. Na szczęście nic nie cieknie. Poruszam motocyklem do przodu i do tyłu, starając się zejść biegami w dół. Wydaje się, że biegi przeskakują prawidłowo. Raz kozie śmierć i trzeba spróbować co się będzie działo na innych biegach. Przełączyłem na luz i odpaliłem silnik. Na luzie cisza i silnik pracuje prawidłowo.
No to naciskam sprzęgło i wbijam jedynkę. Nadal wszystko Ok, zatem powolutku puszczam sprzęgło, mając serce przy samym gardle. Jelonek rusza, jakby nigdy nic. No to ucieszony zapinam dwójkę i od razu ze skrzyni wydobywa się nieprzyjemny hurgot, jakby coś dostawało się między zęby. Załamany zatrzymałem się ponownie. Na samej jedynce to do domu nie dam rady dojechać. W głowie burza myśli, co teraz zrobić? Dzwonić do PZU i czekać aż przyjedzie jakaś laweta i zawiezie Jelonka na złom? Do warsztatu to nie ma sensu, bo naprawa wiąże się z rozebraniem całego silnika na części pierwsze. Do tego to jeszcze pewnie potem trzeba będzie czekać na części zamienne o ile nie wyrąbało czegoś w aluminiowych połówkach silnika i naprawa straci sens. Będę musiał zostać tu na tydzień, albo dłużej a nie mam tyle czasu. PZU zorganizuje mi nocleg na dwie, trzy noce a potem radź sobie sam. Dobrze, że jestem już na terenie UE i mogę spokojnie zezłomować Jelona. Jestem blisko największej cywilizacji w Bułgarii, czyli ze znalezieniem w Sofii samolotu do Polski nie powinno być problemu. Telefon do PZU to już niezbędna konieczność, ale może sam na jedynce jakoś dojadę do jakiegoś warsztatu i przynajmniej popytam co i jak? Może jest tu jakiś sklep z częściami do chińczyków?
Odpaliłem Jelona, jedynka i jadę tuż przy krawężniku. Wszystko co się porusza mnie wyprzedza. No i mnie olśniło, a może, by tak od razu wrzucić trójkę? No to sprzęgło i dwa razy dźwignią do góry. Puszczam delikatnie i Jelon jedzie, jakby nigdy nic. Nie ma żadnych trzasków i zgrzytów, jedzie jak dawniej. No to wrzucam czwórkę i nadal wszystko Ok. No to spróbuję piątkę i to był błąd. Trzaski i niemiłosierne zgrzyty, aż uderzenia przenoszą się po ramie na całą konstrukcję motocykla. Szybko schodzę do czwórki i wszystko się uspokaja. Muszę się teraz bardzo pilnować i za każdym razem wiedzieć na którym biegu jadę.
Z chroboczącą dwójką nie ma sensu się pchać teraz w setki świateł i skrzyżowań w centrum Sofii, zatem wyskakuję z powrotem na obwodnicę. Zobaczę co się będzie działo podczas jazdy i najwyżej zjadę na kolejnym zjeździe.
Wyskoczyłem na autostradę A6 i piłuję na czwórce 70km/h. Nic złego się nie dzieje, poza tym, że wszystko mnie wyprzedza a najgorsze są bułgarskie TIR-y. Niektóre wyprzedzają na żyletki. Do bułgarskich TIR-ów mam awersję, bo kiedyś w Polsce jeden taki przywalił mi w tył Tico. Zwiększyłem prędkość do 80km/h, ale mam obawy, czy na tak dużych obrotach nie przegrzeję silnika? Zawsze zmieniałem z czwórki na piątkę tak między 60 a 70 km na godzinę. Do tej pory sporadycznie tylko podganiałem Jelona na czwórce do 80km/h a teraz jadę ciągiem z taką prędkością. Duże obroty równa się duże spalanie i duża produkcja ciepła, oraz większe drgania. Nie wiem, czy Jelonek długo tak wytrzyma?
TIR-y tak jak mnie wyprzedzały, tak dalej mnie wyprzedzają. Największy ruch jest w stronę stolicy, zatem olewam Sofię i odbijam w stronę miasta Pernik a potem kieruję się na mniej zatłoczoną drogą nr.63. Niestety droga nr.63 jest nadal jakąś główną drogą i jest niewiele mniej ruchliwa, zatem cały czas szukam dróg bardziej spokojnych. W końcu znalazłem ciekawie wyglądającą drogę nr.811. Zjechałem z drogi głównej do miasteczka Breznik. Tam znalazłem market i uzupełniłem niedobory w zapasach. Przy okazji pory obiadowej zaimprowizowałem na parkingu przed marketem, własny pożywny obiad.
Obrazek

Kucharskich zdolności nie posiadam a z resztą nie mam nawet kuchenki, to trzeba było sobie jakoś radzić. Obiad był na zimno, ale całkiem smaczny. Ta sałatka warzywna była całkiem niczego sobie i co najważniejsze nie miałem później żadnych rewelacji żołądkowych. Na deser z braku kawy był napój energetyczny. Rzadko kiedy piję takie energetyzujace specyfiki, jednak teraz się przydają i faktycznie działają. Dodatkowy zastrzyk energii jest zatem na wagę złota.
Droga nr.811 okazała się całkiem fajna. Asfalt dobry a ruchu prawie żadnego. Jak okiem sięgnąć po horyzont malownicze pagórki, obsiane polami uprawnymi. Jakoś tak swojsko się zrobiło, w końcu praca w polu przewijała się przez całe moje dzieciństwo. Najważniejsze jednak, że nie muszę cały czas mieszać biegami, tylko spokojnie sobie jadę czwóreczką.
Z czasem pola uprawne zaczęły zostawać gdzieś z tyłu a pojawiły się zarośnięte nieużytki.
Obrazek

Z każdym kilometrem robi się coraz bardziej dziko. Od dłuższego czasu nie minąłem się z żadnym samochodem i w ogóle też nie widziałem żadnej żywej ludzkiej istoty. Zaczynam się mocno zastanawiać, czy aby ja dobrze jadę? W telefonie też nie mam tej drogi. Jedynie co, to mogę się sugerować położeniem względem zarysu Bułgarii i umiejscowienia większych miast. Niby wygląda, że kierunek przemieszczania się mam dobry.
Wracać się nie ma sensu, no to dalej pcham się w nieznane. Jeszcze przynajmniej żebym te biegi miał w porządku a jak mi się teraz rozsypie skrzynia do reszty, to kto mnie tu znajdzie?
Do tego wszystkiego to jeszcze asfalt zaczyna się psuć a nawet miejscami jest łapczywie pochłaniany przez przyrodę. Zupełnie jakbym wjechał na jakąś zapomnianą drogę, którą już nikt od dawna nie jeździ.
Nawet nie sprawdzam, czy telefon ma jeszcze zasięg, żeby sobie dodatkowego stracha nie robić.
Obrazek

Miejscami droga zwężała się do szerokości jednego pasa, ale cały czas była przejezdna. W końcu dojechałem do jakiejś wioseczki. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Rakita, prawie jak Rakieta. Ze szczęścia zrobiłem aż fotkę tablicy, żeby po powrocie do domu, móc odnaleźć tą drogę w Necie.
Obrazek

Miejscowość maleńka, dosłownie kilka starych domków. Z żywych istot to tylko widziałem zajadle szczekającego na mnie psa.
W pewnym momencie asfalt zupełnie zniknął i została tylko droga szutrowa.
Obrazek

Szuter z resztą całkiem dobrej jakości, ale szybko jechać się nie da, bo trochę rzuca i wzbudzam za sobą tumany kurzu. Czas szybko leci, kilometry coś nie chcą a ja się coraz bardziej zastanawiam co ja tutaj robię i co mnie jeszcze czeka na tej drodze?
No i tak sobie jadę i jadę aż w końcu minąłem się z jakimś starym samochodem osobowym. Czyli nie jest tak źle, skoro ktoś stamtąd przyjechał to musi być tam jakaś cywilizacja. No i nie pomyliłem się. Za którymś z zakrętów ponownie pojawił się asfalt i to całkiem niezły.
Pokonałem kolejny zakręt i szczęka mi opadała na sam korek wlewu paliwa, aż się zatrzymałem.
Obrazek

Nie ma nic, zupełna dzicz a tu zza krzaków wyłania się takie wielkie coś? Co to kurka wodna jest? Salon Peugeota w takim miejscu?
Jadę dalej i dalej niedowierzam swoim oczom. Wjechałem do jakiejś wioseczki, nieco większej od Rakity. Droga główna prowadzi prosto, ale jest też wąska droga w prawo w kierunku tego czegoś. Nie byłbym sobą, gdybym nie skręcił w stronę tego czegoś. Było kawałek pod górkę i wyjechałem na spory, wyrównany plac. Coś w rodzaju dużego parkingu, zdolnego pomieścić kilkanaście autokarów. Wszystko jednak mocno zarośnięte roślinnością.
Obrazek

Ponieważ byłem tu sam jak palec podjechałem na plac z betonowych płyt, znajdujący się pod samym monumentem. Całość robi niezłe wrażenie, taki wielki klocek ulany z ogromnej ilości betonu w kolorze czerwonawym. Po co ktoś zadał sobie tyle trudu, by stworzyć, gdzieś na końcu świata takie coś?
Wydrapałem się po wielgaśnych schodach do środka. Każdy schodek miał chyba z pół metra wysokości. Rozmiar dla jakichś wielkoludów. W środku jest i wielkolud. Wygląda jak jakaś egipska mumia, ale ja się nie znam na mumiach to może tylko tak mi się wydaje. A może to jakaś kobieta w chustce na głowie jest, no nie wiem?
Nawet jak chodzę, to echo odbija się od potężnych ścian i podkręca napięcie grozy. Mam wrażenie, że coś tu w tym miejscu złego się stało, albo po prostu strach mnie obleciał.
Dziwne miejsce, dziwnie się czuję i jeszcze do tego jestem sam na sam ze złowieszczym echem. Są nawet jakieś tablice i opisy, ale w tej chwili nie za bardzo mi idzie czytanie cyrylicy. Zrobię trochę fotek i w domu się dowiem co to jest za dziwne miejsce. Na zewnątrz są cztery duże podobizny lwów, ale z pewnością nie jest to salon Peugeota.
Obrazek

Z tablic wynika, że była tu jakaś strategiczna bitwa w której zginęło sporo ludzi.
Obrazek

Nagram jeszcze szybki filmik i zaraz zmywam się stąd.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Po powrocie do domu odnalazłem to miejsce na zdjęciach satelitarnych.
Obrazek

Wioska nazywa się Gurgulyat i z kosmosu od razu można zidentyfikować ten dziwny obiekt.
Obrazek

Pogrzebałem trochę w Necie i już wiem co to jest za dziwny obiekt. Jest to Panteon upamiętniający wojnę miedzy Serbami a Bułgarami, która miała miejsce na tych terenach w 1885 roku. Serbowie napadli Bułgarów i stoczyli dwie duże bitwy z czego jedna była właśnie na terenach Gurgulyat. W całej wojnie zginęło około półtora tysiąca ludzi. Bułgarzy wygrali obie bitwy, odpierając atak Serbów. Podobno nawet jacyś Polacy walczyli po stronie Bułgarów. Ponieważ mieszkańcy wioski Gurgulyat wykazali się dużym męstwem i bardzo pomogli wojskom Bułgarskim, upamiętniający to wydarzenie Panteon, został wybudowany właśnie tutaj. Przy okazji dowiedziałem się, że w pobliżu jest rzeka i wąwóz z malowniczymi skałami w których są ciekawe jaskinie. Rzekę widziałem, ale wąwozu to sobie nie przypominam. No i jeszcze jedno ta mumia wewnątrz monumentu to nie jakaś tam mumia, tylko rzeźba Matki Bułgarii.
Obrazek

Zjechałem na dół do drogi głównej i ruszyłem dalej przed siebie. Wioska się skończyła to i skończył się dobry asfalt. Dziura na dziurze, dziurą pogania. Miejscami muszę bardzo zwolnić tak, że mi trzeciego biegu nie starcza. Wypada przełączyć na dwójkę a tu nie wolno i tak męczę ten silnik niskimi obrotami do momentu gdy zaczyna szarpać. Potem to się już nie da i trzeba schodzić do jedynki. Na szczęście takich odcinków specjalnych było tylko kilka a w większości dało radę zapiać nawet czwórkę.
Dojechałem w końcu do większej miejscowości o nazwie Slivnitsa a właściwie to nawet miasteczko. Zaraz na wjeździe minąłem się z radiowozem policyjnym. Patrzyli na mnie jak na jakiegoś ducha. W mieście asfalt wcale nie był lepszy, dziura na dziurze i dodatkowo wypełnione wodą. Jak to w mieście było dużo rozjazdów i to bez jakichkolwiek drogowskazów. Zdezorientowany zatrzymałem się na najbliższej stacji benzynowej, by zasięgnąć języka. Chcę wjechać na główną drogę nr 81 prowadzącą w kierunku na Lom.
Na stacji pracownik coś zaczął kręcić głową, potem zawołał swojego szefa. Szef też coś z niedowierzaniem kręcić głową. W końcu kazał mi zaczekać a sam poszedł do jakiejś kobiety, siedzącej przed komputerem i tłumaczy całą sytuację. Widzę, że otwierają Google Maps i szukają. No jak tak to ja sobie sam chętnie znajdę w kompie.
Niestety nie chcą mnie wpuścić do biura. No to proszę jeszcze raz, żeby mi pokazali tylko kierunek w którym mam jechać a ja już sobie jakoś poradzę. Nie chcą nic powiedzieć, muszę zatem cierpliwie dalej czekać.
Widzę jak ta kobieta męczy się z tym komputerem, ale nic nie mogę zrobić. Czekałem chyba ze dwadzieścia minut. W obecnej sytuacji to cała wieczność. W końcu się udało i mam wydrukowaną mapę z planem ewakuacyjnym. Dopiero teraz sam szef wyjaśnia mi jak mam jechać, pokazując palcem na wydrukowanej mapce. Podziękowałem za życzliwość i okazaną pomoc. Sympatyczni ci Bułgarzy.
Machnąłem na pożegnanie ręką i obrałem kierunek zgodnie z instrukcją. Przejechałem przez miasteczko nie dowierzając, że ta miejscowość ma prawa miejskie. Drogi są w katastrofalnym stanie. Od czasów komuny nic nie było tutaj robione.
Obrazek

Na zdjęciu widać główną drogę wyjazdową z miasteczka. Na obrzeżach są jakieś duże opustoszałe zakłady, ograbione z czego się tylko dało. Ludzie też mieszkają raczej bardzo skromnie. Nie sądziłem, że w głębi Bułgarii jest tak biednie. Bardziej spodziewałbym się w Rumunii biedy a tu wcale nie jest lepiej a powiedziałbym, że nawet gorzej. Tak biednego Rumuńskiego miasta to chyba nie widziałem. Centrum jeszcze jakie takie, ale na obrzeżach bieda, że aż piszczy.
Zobaczyła mnie jakaś gromadka bawiących się przed domami dzieci. Od razu zaczęli biegnąć w moją stronę, aż się wystraszyłem, że mi wpadną pod koła. Na szczęście zatrzymali się na poboczu i wesoło podskakują i machają. Oczywiście odwdzięczyłem się tym samym. Sądząc po ich reakcji to motocykliści nie są tu częstymi bywalcami. Tak się teraz zastanawiam, czy w Bułgarii widziałem innych motocyklistów? Skuterki się zdarzają, ale na trasie motocykl raczej nie jest tu zbyt popularnym pojazdem.
Za miastem musiałem przejechać jeszcze kilka wiosek, równie skromnych, ale przynajmniej asfalt był w nienajgorszym stanie. Było trochę kluczenia i mimo wydrukowanej mapki ze dwa razy musiałem się upewnić u tubylców, czy aby na pewno dobrze jadę. Na szczęście ludzie są bardzo sympatyczni i życzliwi. Z dogadywaniem się też jakoś nie miałem większego problemu, choć bardziej przydała się moja edukacja z czasów szkoły podstawowej w języku rosyjskim, niż język angielski, długo męczony w późniejszych latach. Zdolności językowych nie mam, ale zawsze coś tam w głowie zostaje i jak widać się potem przydaje.
Dojechałem w końcu do drogi głównej nr 81. Wjechałem na nią, ale pewny nie byłem czy to ta droga, bo żadnych drogowskazów nie ma. Po kilku kilometrach w końcu była tablica z kierunkiem na Lom. Kamień z serca spadł, bo już myślałem, że gdzieś pobłądziłem. Niestety przez jazdę opłotkami straciłem bardzo dużo czasu. Krajoznawczo to rewelacja, ale jadąc tranzytem to jakaś masakra. Teraz to mi się naprawdę śpieszy, bo dnia wiele nie zostało. Na szczęście asfalt dobry i ruch niewielki. Wyciskam z Jelona na czwartym biegu te 80km/h, ale to mi jednak stanowczo nie wystarcza, więc ryzykuję i cisnę dalej. Jelon jedzie już 90km/h i w sumie to nic złego się nie dzieje, zatem cisnę dalej. Jelon jedzie już 100km/h na czwartym biegu. No tak to podróżować już mogę. Obroty wału kosmiczne a silnik nadal pracuje jakby nigdy nic. Nawet niespotykanego wigoru dostał, jakbym dosiadał co najmniej pojemności 400cc. Przyśpiesza na dużych obrotach znacznie żwawiej, jakby się jakaś ukryta turbina włączyła.
Micha mi się cieszy jak dziecku. Tyle jeździłem tym motocyklem a dopiero teraz poznaje pełne możliwości tego małego silniczka. Ciekawe jakie spalanie wyjdzie przy takiej jeździe?
Łyknie cztery a może nawet z pięć litrów na sto kilometrów. Wszystko okaże się przy kolejnym tankowaniu.
Jadę tak dłuższą chwilę, trzymając wskazówkę w okolicy stu na godzinę i kusi mnie by jednak sprawdzić na czwartym biegu, prędkość maksymalną Jelona.
Mam już 110 na liczniku i rozpędzam się dalej. Jest 120km/h i ciągle przyśpieszam i nagle coś zrobiło pierdut i słyszę dźwięk, jakbym miał pod silnikiem stado pustych konserw. Zatrzymałem się najszybciej jak potrafię i sprawdzam co się stało. Najpierw pod silnik, czy nie rozwaliło bloku i olej nie wycieka. Wygląda, że z silnikiem wszystko Ok, to dolny tłumik się rozsypał. Osłona lata luźno i w ogóle cały tłumik się rusza. Jadę dalej, ale tłumik tak dzwoni, że się nie da. Zatrzymałem się na leśnym parkingu i myślę co tu zrobić?
W lesie przy parkingu jest pełno śmieci. U nas nie tak wcale dawno też tak bywało.
Obrazek

Ponieważ uważam, że każdy turysta korzystający z przyrody, jak przywozi ze sobą śmiecie to powinien je z powrotem zabierać, przynajmniej do najbliższego kosza, więc sam też tak staram się robić. Teraz ten nawyk się przydał, bo jeszcze nie wyrzuciłem puszki po napoju energetycznym.
Obrazek

Kubica team się teraz przyda na materiał naprawczy. Pociąłem scyzorykiem puszkę na kawałki i powciskałem pod dzwoniącą osłonę tłumika.
Obrazek

No teraz to pełna kultura. Można jechać z klasą, wsłuchując się w chopperowski gang he he.
Już nie cisnę Jelonka do stu dwudziestu, tylko tak koło setki w zupełności wystarczy.
Długo jednak nie poszalałem, bo zaczęły się góry, ostre zakręty i prędkość przelotowa mi automatycznie spadła.
Tak sobie mijam bułgarskie miejscowości i cieszę się, że mieszkam w Polsce a nie w Bułgarii. Po upadku komunizmu u nas dużo się zmieniło na lepsze a tutaj mam wrażenie, że niektóre aspekty cywilizacyjne się nawet cofnęły. Szkoły są w Bułgarii w stanie opłakanym.
Obrazek

Widać, że państwo od dawna nie inwestuje w edukacje młodych ludzi. Może brakuje dzieci i część szkół jest zamykana, ale te które działają również nie napawają optymizmem. Może to tylko moja subiektywna ocena, ale nie widziałem w Bułgarii ani jednego budynku szkoły, który nie byłby zaniedbany.
Pogoda mi się psuje i to mnie mocno niepokoi. Chociaż jeden dzień przydałby się bez deszczu dla poprawy morale. Zaczynam reagować panicznie na wszelkie objawy opadu atmosferycznego. Najpierw zaczęła się niewinna, lekka mżawka.
Obrazek

Widać na zdjęciu, że tam w oddali już niewinna mżawka przeradza się w niewinny deszczyk. Nie czekam biernie na dalszy rozwój sytuacji, tylko od razu wskakuję w przeciwdeszczówkę. Zawsze to trochę dłużej będę suchy. Niestety szybko z małego deszczyku zrobił się duży deszczyk i to teraz, gdy dojechałem do najbardziej górzystego odcinka na tej trasie. Wspinam się po leśnych serpentynach z nadzieją, że po drugiej stronie góry będzie lepiej. Góra dosyć spora, bo wdrapuję się i wdrapuję i końca nie widać. Mało tego im wyżej tym robi się gęstsza mgła a deszcz wcale nie odpuszcza.
Obrazek

Szybka w kasku mi paruje i mało co widzę. Co chwila przecieram szybkę rękawicą, ale to na niewiele się zdaje. Jakaś nagła zmiana temperatur, bo szybka zachodzi mgłą po obu stronach.
Jedzie mi się fatalnie, źle widzę a przeciwdeszczówka zaczyna przemakać. Zanim dojechałem do szczytu zrobił się w gęstym lesie półmrok. Na przeciwnym zboczu góry wcale lepiej nie było. Mgła w górach w nocy, podczas deszczu to nie jest najlepsze połączenie. Do tego drogą płynie już woda, jest pełno śliskich liści, patyków a miejscami nawet naniesionego żwiru nie zabrakło. Większe spadające kamienie też się trafiają na jezdni.
Jadę z otwartą szybką, bo się po prostu inaczej nie da. Prędkość niemalże manewrowa. Trzeci bieg, wolne obroty, oba hamulce pracują i tak sobie zjeżdżam po ostrych serpentynach. Muszę uważać, by nie wyglebić. W takich chwilach żałuję, że nie mam lepszych opon.
Po jakimś czasie dogonił mnie samochód osobowy. Zjechałem zupełnie na pobocze, by ułatwić mu wyprzedzanie. Minął mnie i podziękował awaryjnymi. O to mi chodziło, teraz mam przewodnika. Od tej pory trzymam się jego tylnych świateł i tak sobie zjeżdżamy, walcząc z białą ścianą. Dogoniło nas jeszcze ze trzy samochody, ale żaden już nie wyprzedzał, tylko gęsiego zjeżdżaliśmy razem. Mgła w pewnym miejscu tak się nasiliła, że samochód prowadzący mocno zwolnił. Cieszyłem się wtedy z tej obstawy najbardziej. Sam pewnie musiałbym zejść do jedynki a tak to idzie znacznie szybciej. Prowadzący peleton ma dobre światła przeciwmgłowe, które w tych warunkach są bezcenne.
Na samym dole zrobiło się o wiele jaśniej, mgła w końcu odpuściła i nawet deszcz zmalał. Normalnie jakbym z krainy mroku wjechał do zupełnie innego świata.
Przed miastem Montana (nie mylić z Hanna Montana), zatrzymałem się na stacji benzynowej. Jelonkowi zaczęło brakować paliwa a i ja przy okazji podsuszyłem rękawice na cylindrach i siebie też. Znaczy się ja nie suszyłem się na cylindrach, tylko w barze. Gorąca kawusia dla przemęczonego i przemoczonego motocyklisty jest jak łyk niebiańskiej rozkoszy.
Droga ciągle mokra, ale deszcz w końcu przestał padać, więc się zbieram. Lada chwila zapadnie zmrok a ja nie mam jeszcze noclegu. Przejechałem przez całe miasto Montana, rozglądając się za jakimś tanim motelem i nic interesującego nie wypatrzyłem.
W końcu nastała zupełna ciemność a ja nadal nawijam kilometry rozglądając się za miejscem do spania. Cywilizacja się skończyła i wjechałem na tereny rolnicze. Ucieszyłem się, bo łatwiej mi będzie znaleźć miejsce pod namiot. Nic bardziej mylnego. Po obu stronach drogi zupełnie gołe pola, nie ma się gdzie ukryć. Od czasu do czasu mijam coś w rodzaju PGR-u i dalej tylko znowu gołe pola. Nie ma gdzie schować namiotu. Na takim polu będę widoczny jak na strzelnicy. Zaczynam odczuwać potworne zmęczenie, ale jeszcze nie na tyle silne by spać w rowie, więc się nie poddaję i szukam dalej.
Dla poprawy nastroju oczywiście zaczęło padać a nawet lać. Zaczynam odczuwać delikatnie mówiąc mocną irytację tą całą sytuacją w którą sam siebie wpędziłem. Leje jakby się wściekło, ciemno jak nie powiem gdzie, kompletnie nic nie widać a ja jadę zaledwie 60km/h, bo się szybciej nie da. Wtem Jelon zrobił buuuu. Silnik niewiadomo dlaczego przestał działać.
Trwało to może ze dwie sekundy. Nie zdążyłem się jeszcze zatrzymać i silnik znowu załapał i jedzie jak gdyby nigdy nic. Od razu zrobiło mi się gorąco. Jeszcze tylko tego mi trzeba było.
Sprawdzam kranik paliwa, czy przypadkiem nie zakręciłem na stacji. To nie to. Może paliwo jakieś syfne zatankowałem, albo woda elektrykę zalała? Przejechałem jeszcze może ze dwa kilometry i znowu to samo. Silnik robi buuuu i zwalniam. Tym razem nieco dłużej niż za pierwszym, ale zanim zdążyłem się zatrzymać załapał i znowu jedziemy. Teraz to naprawdę zaczynam się martwić.
W międzyczasie dogoniły mnie dwie ciężarówki i wyprzedziły w tym deszczu, robiąc mi przy tym dodatkowy prysznic, niczym z myjki ciśnieniowej.
Tak dalej jechać nie mogę, bo robi się niebezpiecznie. Muszę za wszelką cenę się gdzieś zatrzymać na nocleg. W końcu dojechałem do jakiegoś wąwozu porośniętego lasem.
Jest światełko w tunelu, jest nadzieja. Jest las to będzie gdzie schować się z namiotem.
Znalazłem drogę prowadzącą do lasu. Trochę błotnista, ale co mi tam. Jelon da radę.
Wjechałem do lasu a tam piękna mała polanka, no wprost idealna pod namiot. Lepszej bym sobie nawet nie mógł wyśnić. Zsiadłem z Jelona w celu lepszego rozpoznania terenu.
Coś tu jednak jest nie tak? Coś tu strasznie śmierdzi? Przeszedłem się dookoła polanki i nagle serce podeszło mi do samego gardła. Jeśli ktoś jest wrażliwy to dla własnego dobra lepiej niech nie ogląda tego zdjęcia poniżej.
Obrazek

W pierwszej chwili doznałem szoku. Leje deszcz, jest zupełnie ciemno a ja jestem w nieznanym lesie i nagle w świetle latarki widzę takie coś. Zaskoczony umysł lubi płatać figle i w pierwszej chwili zobaczyłem rozkładające się ciała, pomordowanych przez bułgarską mafię ludzi. Dopiero potem do mnie dotarło, że nie są to szczątki ludzkie, tylko jakiegoś byka albo krowy. Smród bił od tego niemiłosierny. Zrobiłem zdjęcie z lampą błyskową i szybko zmyłem się z tego parszywego miejsca.
Serce mi nadal wali jak oszalałe a adrenalina buzuje w żyłach. Całe zmęczenie w mgnieniu oka mi przeszło. Znowu wjechałem na główną drogę i szukam noclegu. Mam już dosyć przygód na kolejne dziesięć lat, teraz się chcę tylko przespać. Pozostała mi już tylko modlitwa do Boga o dobry nocleg. Kolejny raz moja prośba została wysłuchana. Mam wrażenie, że trochę nadwyrężam dobroć Stwórcy, ale jak widać sam nie daję rady i potrzebuję wsparcia z najwyższej półki.
Ni stąd ni z ową pojawił się kolejny las i kolejna droga prowadząca wzdłuż lasu. Śliskie błocko daje się we znaki, ale jakoś z Jelonem dajemy radę. Oddaliłem się od drogi głównej, tak ze trzysta metrów i znalazłem na skraju lasu dobre miejsce pod namiot. Tu na pewno nikt mnie nie dostrzeże.
Deszcz niestety nie daje za wygraną, zatem pora uruchomić tryb awaryjny:
- punkt pierwszy lokalizacja latarki
- najpierw jakieś patyki pod stopkę boczną, żeby Jelonek nie wywinął orła na miękkim.
- potem przykrywam pokrowcem Jelona z całym dobytkiem, niech już więcej nie moknie.
- następnie przemoczone rękawiczki i kominiarka lądują na gorących cylindrach
- teraz kolej na namiot. Rozkładanie przy świetle latarki w ulewnym deszczu nie należy do najprzyjemniejszych czynności, więc robi się to najszybciej jak się tylko da.
- na mokry już namiot ląduje plandeka. Zawsze to dodatkowa ochrona przed przeciekami.
- teraz przyszła pora na szybkie wrzucenie całego dobytku do namiotu
- potem jeszcze siebie trzeba wcisnąć do tego namiotu
- na głowę już nie leje, więc spokojnie można zdjąć kask i strój przeciwdeszczowy
- kolejny punkt programu to urządzanie wnętrza bez stylisty, karimata, śpiwór i wszelkie inne luksusowe wynalazki jak ktoś ma.
- dopiero teraz mogę zrzucić z siebie mokre ubranie i wygrzebać coś suchego z foliowych torebek. Następnie skok do ulubionego śpiworka i od razu lepiej.
- ostatnia faza to kolacyjka i komunikacja ze światem, czyli telefon do BabaLucy z informacją, że mam gdzie spać, żyję i nic mi nie jest.
Dopiero teraz procedurę trybu awaryjnego można uznać za uwieńczoną sukcesem.
Wścieknięty deszcz tłucze się po plandece a ja sobie leżę w cieplutkim i suchutkim śpiworku, zasypiając przy polskich przebojach z lat mojej młodości.
Jednostka centralna przeszła w tryb błogostanu i natychmiast odleciałem do krainy snów.
To był kolejny bardzo męczący dzień, pełen intensywnych, niezapomnianych doznań, tych fajnych i tych mniej fajnych również.
Czasem w ciągu jednego dnia można doświadczyć więcej emocji, niż potem przez resztę roku.


Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 441
Widzianych krajów: Bułgaria, Bułgaria i jeszcze raz Bułgaria.
Awarie: Rozsypała się skrzynia biegów. Piąty bieg się całkowicie wysypał a drugi bieg strasznie rzęzi i też się go nie da używać. Do tego jeszcze, niewiadomo z jakich przyczyn podczas jazdy samoczynnie, dwukrotnie silnik zgasł?
Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: środa 18 lut 2015, 15:43 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1690
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
No to opis nudnego powrotu do domu czas zacząć ;)

Dzień ósmy, sobota 6 września

Noc była parszywa, deszcz lał się strugami nieprzerwanie. Byłem mocno zmęczony, więc olewałem to co się działo na zewnątrz i głównie spałem, ale kilka razy się profilaktycznie budziłem i za każdym razem słyszałem jak szalał deszczowy Armagedon. Plandeka jednak skutecznie dawała radę i w namiocie nie zaobserwowałem rwących potoków. Mimo to nieprzyjemna wilgoć wdarła się już wszędzie i do tego zrobiło się przenikliwe zimno. Zbyt dużo suchych ciuchów mi nie zostało, więc założyłem resztkę suchego co było. Trzymanie zapasowych ubrań w szczelnie zamkniętych reklamówkach w takich sytuacjach bardzo się przydaje. Dobra odzież termoaktywna też jest na wagę złota. Do rana mogłem spokojnie dospać nie trzęsąc się z zimna. Zupełnie inaczej odczuwa się zimno w suchym powietrzu niż przy takiej przesyconej wilgoci. Przy tak dużych opadach nie bez znaczenia jest też usytuowanie namiotu. Na szczęście jakoś instynktownie rozstawiłem namiot na pochyłym terenie, na małym wzniesieniu w bezpiecznej odległości od spływającej wody.
Kolejna pobudka była już rano, gdy zrobiło się widno. Nie było słychać ulewy, tylko jakieś pojedyncze krople, rozbijające się o poszycie. Wystawiłem badawczo głowę z namiotu i od razu miałem zimny, poranny prysznic. Strużka orzeźwiającej, krystalicznie mokrej wody, spłynęła sobie z plandeki wprost na moją szyję. Po czymś takim natychmiast wszelka poranna senność przechodzi jak ręką odjął.
Niebo ciężkie i zachmurzone po horyzont. Raczej nie ma co liczyć na piękny, ciepły i słoneczny dzień. Czuję, że trzeba się stąd zabierać i to jak najszybciej.

Obrazek

Korzystając z tego, że chwilowo nie pada, opróżniam namiot z dobytku. Skórzane spodnie są zimne, sztywne i nasiąknięte wodą do granic możliwości. Musiałem wziąć trzy głębsze wdechy, żeby się zmusić do ich założenia. Kurtka też wcale nie jest w lepszym stanie. No może na plecach jeszcze trochę suchego, by się znalazło. Teraz to chętnie bym się przytulił do czegoś suchego i ciepłego a nie znowu walczył z lodowatą wilgocią. No i pomyśleć, że teraz w Polsce świeci słońce jest ciepło i sucho. Całkiem zwariowała ta pogoda. Na dalekiej północy ciepełko a na południu zimno i deszcz za deszczem.
Namiotu nie ma jak wysuszyć, więc zwijam go na siłę, wyciskając z niego wodę, ile się tylko da. Nie lubię takich zgniłych poranków.
Dobytek dobytkiem, ale co z Jelonkiem? Wczoraj dwa razy nieoczekiwanie mi zgasł.
Zaciągam ssanie, włączam zapłon i z pewną nieśmiałością naciskam starter. No i nic, zupełnie nic. Zupełnie nic, ale to nic a nic złego się nie zadziało i Jelonek odpalił od pierwszego jak to ma w zwyczaju. Kamień z serca. Jedziemy. Nie tak hop siup, najpierw się trzeba jakoś dostać do drogi asfaltowej.

Obrazek

Śliskie, żółte błoto i mamy taniec z gwiazdami, tylko gwiazd nie widać, bo przecież niebo zachmurzone i noc się skończyła, to jak ma być widać gwiazdy? Zawsze się zastanawiam w takich sytuacjach, jak ja tu wczoraj w nocy podczas ulewy w ogóle wjechałem? Taki syndrom bąka, który przy swoim ciężarze ma za małą powierzchnię skrzydeł, by mógł latać, ale o tym nie wie i sobie beztrosko lata.
Dojechałem w końcu do asfaltu i zaczynam rozpylanie po okolicy, nagromadzonego na kołach błota, niczym z rolniczego rozrzutnika, a spałem gdzieś tam pod tą górą.

Obrazek

Jelonek jedzie jakby nigdy nic. Znaczy się dwójki i piątki nadal nie ma, ale poza tym wszystko po staremu. Jest chłodno, ale na szczęście nie pada, więc humor mi się szybko poprawia. Przejechałem przez most nad jakąś rzeczką i dopiero teraz uświadomiłem sobie skutki tego co się działo w nocy. Zjechałem z drogi nad sam brzeg, by się temu przyjrzeć.

Obrazek

Mała rzeczka już nie była mała i siała spustoszenie, nawet wśród starych drzew.

Obrazek

W nocy naprawdę musiało nieźle lać, skoro rzeka tak przybrała. Z ciekawości odszukałem w Internecie jak wygląda ta sama rzeczka po zimowych roztopach. Jak widać zazwyczaj jest znacznie mniejsza i płynie sobie bardzo spokojnie.

Obrazek

Przy okazji zwiedzania brzegu rzeki okazało się, że nasi tu już wcześniej byli.

Obrazek

Wnioskując po tym co widziałem na Chorwacji to kibice Wisły mieli bardzo podobną trasę podróży co moja he he. Może zamiast nazywać wyprawę ,,W pogoni za słońcem” powinienem nazwać ją ,,Tropem kibiców Wisły” hi hi.
Chmury robią się coraz ciemniejsze, zatem nie marnuję więcej czasu na postoje. Po kilku kilometrach i tak zaczęło padać. Szybko wciągnąłem przeciwdeszczówkę i przypomniałem sobie, że mam przecież gdzieś jeszcze pokrowce na buty. Oleju ledwo starcza na łańcuch, więc buty mam zaniedbane. Już mi kilka razy przemokły i teraz wpijają wodę od razu. Trochę podeschły to jest szansa na ciepło w stopy. Znalazłem na samym dnie pokrowce i szybko zainstalowałem na obuwiu. Na ręce też poszyły suche, zimowe rękawice narciarskie. Wiozłem je aż do tej pory i się w końcu przydały. Gdy w dłonie i stopy sucho i ciepło, zimny deszcz nie taki straszny. Niestety tylko przez pierwszą godzinę, potem człowieka zaczyna szlak trafiać. Rzygam już tą wodą i wszędzie wciskającą się lodowatą wilgocią. Psychika zaczyna mi siadać. No ileż można tak moknąć? Jestem wściekły na całą tą sytuację i na siebie, że się w nią wpakowałem. W Polsce jest teraz 20+ i słoneczko a ja tu na deszczu, wilki, żaby, pijawki i inne paskudztwa. Zaczyna mi się odechciewać tych wypraw, trudu i zmęczenia. Nie chce mi się już dalej jechać. Ooo na liczniku właśnie wyskoczyło osiemdziesiąt tysięcy kilometrów!!!


Obrazek

Zawsze to coś pozytywnego, coś co podnosi trochę na duchu. Szkoda tylko, że w tak paskudnych okolicznościach atmosferycznych. Gdy świętowałem 70 tyś, dokładnie w zeszłym roku to wyszło wtedy słoneczko. No i te bajeczne górskie widoki we francuskich Pirenejach. Za to teraz nic nie widzę, bo oprócz deszczu pojawiła się jeszcze mgła.
Tak sobie jadę i wspominam pod kołami te suche i ciepłe chwile. Osiemdziesiąt tysięcy jeden, osiemdziesiąt tysięcy i dwa a potem trzy i tak kilometr za kilometrem, mozolnie nawijam w deszczu. Jeszcze trochę i będę musiał przerejestrować Jelona jako jednostkę pływającą a nie jeżdżącą. Licznik się przeskaluje na mile morskie i tyle.
Nie dałem rady i gdzieś przed granicą zatrzymałem się na stacji benzynowej, na dłuższy postój. W końcu, by zjeść jakieś śniadanie i przy okazji się trochę ogrzać. Jelonowi zafunduję tankowanie i smarowanie łańcucha. Smaruję oszczędnie i widać, że łańcuch zaczyna mocno cierpieć przez ten deszcz. Zostało mi oleju jeszcze tylko na jedno, może dwa smarowania. Łańcuch i tak jest już do wymiany, więc mi nie zależy, byleby się ogniwka nie pozacierały, bo wtedy głośno tłucze podczas jazdy. Z resztą tłumik też znowu zaczyna denerwująco brzęczeć. Muszę wymyślić na niego jakiś inny patent.
W międzyczasie na stację zajechał minivan z przyciemnianymi szybami. Te boczne miał zupełnie czarne. Może i nie zwróciłbym na to uwagi, ale wysiadło z niego dwóch Arabów. Przynajmniej na takich wyglądali. Po chwili boczne drzwi się odsunęły i zobaczyłem z sześć zawiniętych w czarny materiał młodych niewiast. Było im widać tylko twarze a i to nie wszystkie, bo niektórym zaledwie same oczy. Wszystkie gromadnie, śpiesznym krokiem, udały się w kierunku damskiej toalety. Faceci o równie ciemnej karnacji nie spuszczali ich z oczu aż do samych drzwi toalety. Miałem ochotę zrobić fotkę tej zakamuflowanej damskiej grupie, ale się w ostatniej chwili opamiętałem. Przecież mógłbym za to zostać wysadzony w powietrze, albo rozstrzelany a w najlepszym razie miałbym nieprzyjemną rozmowę z panami, połączoną z utratą aparatu i profilaktycznym naruszeniem mojej cielesności.
Po chwili podjechał mercedes na niemieckich blachach z którego wyszedł spory Arab o objętości co najmniej kilku z niemniej okazałą niewiastą. Była również pozawijana w czarne sukno, ale o znacznie mniejszym stopniu kamuflażu. Od razu podeszli do tych dwóch stojących ciemnych gości. Widać, że się znają i chyba jadą razem, mimo, że ten minivan ma jakieś dziwne tablice. Nigdy wcześniej nie widziałem takich.
Wyszły w końcu z toalety, wcześniej wspomniane dzierlatki i już nieco mniej dokładnie pozawijane. Tak na oko między 16 a 20 lat. Śmichy, chichy jak to mają w zwyczaju dzieci w tym wieku. Zupełnie jak zwykłe nastolatki, tylko te były z wyglądu tak trochę podobne do ‘nindza’. Niezbyt miały ochotę wracać do samochodu, ale zostały odpowiednio zmotywowane przez, nazwijmy to ich opiekunów. Drzwi się zatrzasnęły i szybko tajemnicze samochody zniknęły gdzieś w deszczu.
Dokończyłem kawę, więc pora i na mnie. Porozmawiałem jeszcze z obsługą stacji, jak dojechać do granicy i po chwili znowu moczę Jelona w strugach deszczu.
Granicę przekroczyłem między bułgarskim Vidin a rumuńskim Calafat. Naturalną granicą jest spora rzeka Dunaj. Wybudowali na niej nowiutki most po którym sobie teraz przejechałem.

Obrazek

Rzeka jest pełna wody po brzegi. Ta deszczowa pogoda musi obejmować spory obszar .


Obrazek

Widoki zapewne byłyby nieporównywalnie lepsze, gdyby tego deszczu teraz nie było, ale jest i doprowadza mnie do obłędu.
Przejście graniczne było po drugiej stronie mostu. Mimo, że jestem wewnątrz terytorium UE to nie obyło się bez kontroli dokumentów. Nawet papiery z motocykla pokazywałem, ale poza tym przeszło gładko.
Po drugiej stronie granicy deszcz jest tak samo mokry i jeszcze do tego doszła fatalna rumuńska droga, wypełniona kałużami. Taka typowa połatana pralka na której obluzowane plomby chętnie wypadają. Do tego jeszcze pobocza zryte przez ciężki sprzęt i też trzeba uważać na nawiezione miejscowo błoto. Czasem wykopy mają nawet z metr głębokości. Za jakieś dwa lata będzie tu piękna nowa droga, ale teraz to wygląda bardziej na poligon na placu budowy.
Trzepie całym Jelonem podczas jazdy a ja wkurzony się zastanawiam, czy może być jeszcze gorzej?
Na szczęście od permanentnego obłąkania uratowało mnie rozjaśniające się niebo na horyzoncie. Takie światełko do którego właśnie jechałem w parszywym, deszczowym tunelu. Jak to mówią nadzieja umiera ostatnia a ta nie umarła, tylko robi się coraz okazalsza.
No i udało się, wyrwałem się z zasięgu deszczowych chmur. Przestało w końcu z góry bombardować zmasowanym H2O. Z radości nawet zatrzymałem się na małe siku.
Moja dobra passa właśnie się zaczęła i trwa nadal, bo na poboczu znalazłem takie coś.

Obrazek

Jakaś plecionka ze sznurka. Najpierw skojarzyło mi się, że to element stroju żydowskiego a potem, że to bardziej część stroju cygańskiego. Co by to jednak nie było to zostanie zaadoptowane do Jelona. Brzęczący tłumik jest teraz moim utrapieniem nr1, zatem taki mokry sznurek powinien załatwić sprawę, przynajmniej na jakiś czas.

Obrazek

No i luksus w pełnym zakresie. Nic nie brzęczy, nic nie puka, nic nie stuka. Jelonek mknie niczym rasowy Chopper, wydobywając z wydechów basowe przyjemne dla ucha dźwięki.
Do momentu, gdy droga była mokra i sznurek był sukcesywnie nawilżany, wszystko było w jak najlepszym porządku. Później jednak asfalt zrobił się suchy i system automatycznego nawilżania przestał działać. Sznurek zaczął nieubłaganie wysychać. Najpierw od strony tłumika zrobił się żółty a potem zaczęło się z niego nieźle dymić. Później pojawił się ogień i sznurek podczas płonięcia sobie odpadł, zanim zdążyłem się zatrzymać. Na tłumiku pozostał tylko ślad spalenizny. Patent wytrzymał i tak sporo, bo około pięćdziesięciu kilometrów. Niestety teraz znowu rozlega się denerwujące brzęczenie. Jadę i kontempluję, jak pokojowo rozwiązać ten irytujący problem? Z pełnym brzuchem myśli się o wiele lepiej, więc zatrzymałem się na małe conieco.

Obrazek

Bułeczki zostały podgrzane i smakowały wyśmienicie. Dawno ciepłego nic nie jadłem to smakuje mi teraz wszystko. No a kawusia ze słodkim croissantem, niebo w gębie.
Jak to wcześniej mówiłem, z pełnym brzuchem myśli w głowie biegają jakoś szybciej i celniej, no i wymyśliłem. W kufrze powinienem mieć gdzieś cienki drut. Był oczywiście na samym dnie. Niczym z ,,Czterech Pancernych”, Gustlik gwoździa, owinąłem drucik wokół palca. Stworzyłem sprężynę. Może nie idealna z wyglądu, ale chyba się nada.

Obrazek

Teraz nie będzie miało co spłonąć. Tłumik już nie brzęczy, czyli znowu jest ok. Za sporym miastem Craiova, droga się poprawiła. Nowiutki szeroki asfalt, więc można trochę nadgonić.
Większa cywilizacja to i pojawiły się na obrzeżach skupiska Cyganów romskich. Niektórzy jednak nadal żyją tak jak żyli Cyganie sto, czy dwieście lat temu.

Obrazek

Jeżdżą sobie obładowanymi wozami z miejsca na miejsce. Mają w nich cały swój dobytek.

Obrazek

No i oczywiście musi się jeszcze zmieścić na wozie cała rodzina. Tylko po co im na furze przykręcone dwie tablice rejestracyjne?
Asfalt dobry i co najważniejsze suchy to jedzie się całkiem przyjemnie. Nie należy jednak zapominać, że to nadal jest Rumunia i trzeba na drodze bardzo uważać. Rumuni nie są przyzwyczajeni do motocykli na drodze i różnie bywa z zachowaniem bezpiecznego odstępu, czy też z jazdą na czołówkę. Motocykl z daleka jest raczej postrzegany, jako wolno poruszający się skuter. Motocykliści na rumuńskich drogach to zazwyczaj są obcokrajowcy.
Rumuna motocyklisty to chyba jeszcze nie widziałem.
Jak już mówiłem uważać trzeba. Minąłem groźny w skutkach wypadek. Pędzący TIR przewrócił się na zakręcie i zmiażdżył samochód osobowy. Musiało się to stać dosłownie przed chwilą, bo służby medyczne dopiero jechały.

Obrazek

Taki widok daje do myślenia i zapada na długo w pamięci. Z osobówki chyba nikt nie przeżył.
Później to już było tylko długie nawijanie monotonnych kilometrów. Przed miastem Targu Jiu wjechałem do jakiejś strefy uprzemysłowionej. Tutaj zakłady wyglądają znacznie bardziej szaro, buro i ponuro, niż u nas.

Obrazek

Przy okazji były też roboty drogowe, zerwany asfalt do podłoża i ruch wahadłowy. Korek po horyzont, ale od czego mam motocykl? Boczkiem po błotku, ale w końcu dopchałem się na początek kolejki. Mijanek było jeszcze kilka i skutecznie mnie to spowolniło. Przedarłem się w końcu w obręb miasta na cywilizowaną nawierzchnię bitumiczną. Do centrum się nie pchałem, ponieważ cały czas mam kłopot przy mieszaniu biegami. Każdy spadek prędkości poniżej 20km/h i każde zatrzymanie to kłopot. Przy ruszaniu muszę cały czas pamiętać, by na jedynce bardziej rozpędzić motocykl i potem szybko przerzucić o dwa biegi do góry, czyli na trójkę. Gdy się rozpędzam też muszę za każdym razem myśleć na którym biegu jadę i co najważniejsze nie mogę używać piątego. Kilka razy się zapomniałem i za każdym razem ze skrzyni biegów wydobywał się przeraźliwy dźwięk mielonych zębatek.
Jadę zatem tranzytem tak, jak wskazują znaki. Objechałem miasto lewą stroną i teraz przemieszczam się wzdłuż wałów przeciwpowodziowych, za którymi jest jakiś zbiornik wodny. Nagle Jelonek zrobił buuuu, tak samo jak wczoraj pod koniec dnia. Silnik jednak po chwili zaskoczył i odzyskał swoją moc. Nie na długo jednak. Po kilkunastu metrach znowu było buuuuu. Tym razem już nie zaskoczył. Stoczyłem się na pobocze i próbuje uruchomić silnik. Rozrusznik kręci a silnik zachowuje się tak, jakby nie miał iskry na świecach, albo paliwa. Benzyna w baku jest poniżej połowy i wygląda na to, że bez problemu wężykiem leci do gaźnika. No to jeszcze jedna próba uruchomienia. Motocykl znowu odpalił jak gdyby nigdy nic. Włączam jedynkę i natychmiast gaśnie. Co jest? Objaw jakbym miał boczną stopkę rozłożoną a nawet jej nie ruszałem, bo przed chwilą przecież stawiałem na centralnej.
Chyba już wiem co jest przyczyną. Po przewodzie biegnącym od stopki bocznej doszedłem do kostki schowanej pod bocznym deklem. Odkręciłem dekiel i odpiąłem kostkę.
Motocykl teraz pali za każdym razem i włączenie biegów mu nie szkodzi. Od tego deszczu i błota musiało się coś stać z czujnikiem stopki bocznej. Teraz muszę tylko uważać, by za każdym razem chować stopkę boczną. Kamień z serca, że to tylko to. Gdyby mi teraz sinik wyzionął ducha to trzeba, by było szukać jakiejś lawety z Polski. Na szczęście już w kilka godzin po awarii skrzyni dostałem sygnał z kraju, że w razie co, to mogę liczyć na pomoc przyjaciół. Zawsze to człowiekowi raźniej się jedzie, gdy wie, że w razie co, nie zostanie sam na drodze z problemem. Dzięki serdeczne za chęć pomocy i wsparcie chłopaki.
Jelonek, choć nieco kulawy, ale nadal dzielnie jedzie do domu, więc na razie nie daję za wygraną i uparcie napieram do przodu.
No i tak sobie jadąc niechcąco kątem oka zobaczyłem taki o to drogowskaz.

Obrazek

To nie jest ten sam co zobaczyłem, ale w Internecie znalazłem dla zobrazowania niemalże identyczny. Mało tego, ten drogowskaz był ustawiony dla jadących w przeciwną stronę a i tak dziwnym trafem jakoś wtedy skręciłem głową, że go kątem oka dostrzegłem. Potem dopiero odwróciłem głowę do tyłu i dokładnie przeczytałem TRANSALPINA.
Transalpina tutaj? Myślałem, że jest bardziej na wschód, tak gdzieś bliżej Transfogary.
Ujechałem jeszcze tak z kilometr, no może z półtora, dręczony tą kuszącą nazwą Transalpina.
Nie to nie może być przypadek. Nie dało mi i zjechałem z drogi do przypadkowo napotkanej stacji benzynowej. Od razu dopadła mnie jakaś młoda, wrzaskliwa Cyganka, żebym dał jej kasę. Wyglądała na umysłowo niezbyt zrównoważoną, więc z kieszeni wyciągnąłem jeden euro, tak na odczepnego. Wzięła ode mnie pieniążek i ogląda go uważnie z dwóch stron. Po czym niespodziewanie zaczęła na mnie krzyczeć, że ona takiego dziwnego pieniądza to nie chce. Chce rumuńskiego leja, czy też leie. Jak zwał tak zwał i oddaje mi z powrotem to jedno euro. Zgłupiałem, bo do tej pory to jeszcze żaden żebrak mi nie reklamował podarowanej kasy. Tłumaczę zatem po polsku, że mam tylko euro i złotówki a ich leiów kompletnie niet. Teraz to dopiero młoda Cyganka (tak około szesnaście lat), zrobiła wielkie oczy, gdy się odezwałem w swoim ojczystym języku. Po czym odwróciła się do mnie tyłem i sobie poszła jak gdyby nigdy nic. Przysłuchiwał się temu całemu zajściu pan z obsługi stacji i na koniec rozbawiony parsknął śmiechem.
Ta szalona Cyganka często ich tu gnębi na tej małej stacji a ja spowodowałem, że poszła dzisiaj śmiertelnie obrażona na klientele tejże stacji.
Korzystając z okazji wypytałem sympatycznego pana o tą Transalpinę. Jest jakieś trzydzieści kilometrów stąd. Muszę tylko odbić z trasy którą jadę, tak bardziej na wschód.
Prowadzę teraz wojnę z własnymi myślami, co zrobić? Być tak blisko i nie podjechać chociaż zobaczyć, tak trochę? Poza tym jak Jelonek ma się rozsypać, to chyba lepiej w pięknych okolicznościach przyrody, niż na jakiejś nudnej autostradzie. Będzie wtedy co wspominać.
- Do pełna poproszę, znaczy się na full poproszę.
Pan zalał Jelonka benzyną pod korek. Lepiej mieć pełny zbiornik ruszając w te góry , bo tam stacji benzynowych może nie być. Podobno to najwyżej położona droga w całej Rumunii.
Z świeżo założoną rodziną przejechałem kiedyś Transfogarę w Tico i było zarąbiście, ale Transalpina powinna być jeszcze bliżej chmur.
Wróciłem się te półtora kilometra do tego pamiętnego drogowskazu i odbiłem w lewo, na wschód. Adrenalina od razu mi zaczęła rosnąć, choć na razie jest zupełnie płasko i tylko jedna myśl mi gdzieś tam kołacze na dnie głowy, BabaLuca mnie udusi i będzie miała rację. Teraz to chyba naprawdę przeginam i zasługuję na szlaban na samotne, motocyklowe wycieczki.
Wjechałem na drogę nr 67 i przedzieram się przez przeciętne, rumuńskie wioseczki. Już nawet zaczynam się niecierpliwić, gdzie te góry? Nawet ośmieliłem się zapytać stojących przy drodze policjantów, którędy na Transalpinę?
Odpowiedź była krótka i rzeczowa. Na następnym rozwidleniu drogi jechać w lewo a potem to już cały czas prosto i prosto.
Tak też zrobiłem i wskoczyłem na słynną drogę nr 67C. Na początku tej drogi zupełnie nic się nie dzieje, ot zwykła droga, ale po pewnym czasie na horyzoncie zaczynają się pojawiać góry. Najpierw takie niewinne, łagodne jak baranki a potem coraz to większe i okazalsze.
Już się cieszę na samą myśl przygody. Adrenalina sama rośnie a przecież jeszcze nigdzie nie wjechałem. No właśnie nie wjechałem a czy w ogóle gdziekolwiek wjadę? Nie mam drugiego biegu a z praktyki wiem, że taki najbardziej się przydaje w wysokich górach.
W najgorszym razie Jelonek zdechnie na trójce na pierwszym podjeździe i trzeba będzie się z podkulonym ogonem wrócić te trzydzieści kilometrów do drogi głównej i grzecznie nikomu nie mówiąc, wracać do domu. Przynajmniej jednak nie będę miał wyrzutów sumienia, że byłem tak blisko i nie spróbowałem. Skrzynia biegów przecież może się pod takimi obciążeniami do reszty rozsypać. Co by nie miało się stać to i tak warto spróbować. Muszę się przekonać na własnej skórze. Zupełnie nie wiem co mnie czeka. Adrenalina na samą myśl gotuje się w żyłach.

Obrazek

Góry od dłuższego czasu widać a ja nadal jeszcze jadę po zupełnie płaskim asfalcie. Niespodziewanie miałem miłą przerwę. Zatrzymało mnie tradycyjne rumuńskie wesele.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Weselnicy się bawią na środku drogi, grają, tańczą i śpiewają razem z parą młodą. Sam bym chętnie poszedł potańczyć, ale nie jestem odpowiednio ubrany he he.
Chwile tak sobie popatrzyłem na radosnych ludzi i przejechałem bokiem, machając do pary młodej. Oczywiście odmachnęli. Być może nawet będę uwieczniony na oryginalnym filmie z wesela. Rumuńskie wesele zapowiada się jeszcze bardziej huczne niż te znane mi w Polsce. U nas niestety na weselach taka swojska zabawa zaczyna już przechodzić do historii.
Wesele weselem a tu trzeba jechać dalej, bo robi się już późne popołudnie. Dojechałem w końcu do ostatniej miejscowości, za którą droga zaczyna się wspinać ostro pod górę.
Ni stąd ni z ową pojawili się motocykliści i to grupami. Tak to ich w Rumunii nie widać a jak tylko pojawiły się konkretne góry, to i pojawili się miłośnicy spalinowych jednośladów.
Niemcy, Austriacy a nawet Włosi. Krajowych rumuńskich moto-maniaków, jak i tych z Polski nie zaobserwowałem.
Rozpędziłem się, by w miarę energicznie wskoczyć na pierwszą serpentynę. Potem redukcja z czwórki na trójkę i ostro wchodzę w zakręt. Jelonek na trójce dzielnie ciągnie, choć czuć, że silnik ma spory opór. Serpentyn było kilka i na najbardziej stromej stopniowo spadały mi obroty. Jelonek teraz zachowuje się jak jednocylindrowiec, robiąc mozolne puhh, puhh, puhh. Silnik się męczy, ale jeszcze nie gaśnie. Do tego wszystkiego tłumik znowu zaczął dzwonić.
Aż się prosi, by zredukować do drugiego biegu a tu nie można. Na szczęście kolejne serpentyny były już mniej strome i silnik nieco ożył. Później się wypłaszczyło i zrobiłem małą przerwę. Już wiem, że łatwo nie będzie. Pierwszy górski odcinek i ledwo go pokonałem. Niewiele brakło i silnik nie dałby rady. Niech trochę ostygnie to może będzie lepiej ciągnął.
Za to inni motocykliści na maszynach w których są wszystkie biegi i nie brakuje mocy, dają czadu. Tylko dlaczego wszyscy już jadą w dół a nikt się nie wspina?

Obrazek

Tłumik trochę ostygł, więc zabrałem się za konstruowanie nowego patentu , że tak powiem, patentu tłumiącego tłumik. Poprzedni wynalazek wytrzymał tak z osiemdziesiąt kilometrów i drucik się przetarł. Poza tym ten drut jest dosyć plastyczny a ja potrzebuję coś bardziej sprężystego, żeby utrzymywało cały czas odpowiedni naciąg. Innego drutu nie mam, więc sobie gdybam co tu sprężystego jeszcze mam, poza oczywiście gumką od majtek?
Mam przecież sprężyste siatki, tak zwane pajączki do mocowania bagażu. Odciąłem niewykorzystywany kawałek. Ponieważ gorący tłumik na pewno zniszczy elastyczne gumki, dołożyłem końcówki metalowe z wcześniejszego drucika i wyszło mi takie coś.

Obrazek

Proste, skuteczne i co najważniejsze wytrzymałe.
Pora jechać dalej. Znowu pojawiły się serpentyny, ale już łagodniejsze i silnik jakoś dawał radę na trzecim biegu.

Obrazek

Jak widać jestem już całkiem wysoko i widoczek robi się niczego sobie. Dolina w prawdzie jest trochę zasnuta mgłą, ale u góry widoczność jest całkiem dobra i najważniejsze, że nie pada ten parszywy deszcz.

Obrazek

Jest fajnie, cały czas wspinam się do góry i krajobraz zmienia się na coraz bardziej surowy i dziki. Drzewa znikają gdzieś w dole, zostaje tylko trawa. Wyjechałem na jakiś płaskowyż i jadę niczym ‘hajłejem’ w stronę zachodzącego słońca. Słońca w prawdzie nie widać, ale przyjmijmy, że po przepędzeniu chmur tak mogłoby właśnie być.

Obrazek

Pojawiają się dziko pasące koniki. To chyba wizytówka tego miejsca, bo widziałem je już kilka razy na zdjęciach zrobionych przez kolegów motocyklistów, odwiedzających te rejony.

Obrazek

Tam w oddali widać jakieś niezapowiedziane skupisko budynków.

Obrazek

Wysokość spora, że też komuś się chciało tam osiedlać. Droga prowadziła właśnie tam, więc się przekonałem na własne oczy co to jest. Otóż są to hotele, kurorty i cała komercyjna otoczka wokół tego. Zagnieździli się w tych pięknych okolicznościach przyrody i psują mi krajobraz. Na szczęście to już ostatnie takie skupisko ludzkich budowli z betonu. Potem to już tylko dzikie góry i przepiękne dziewicze krajobrazy. Uwielbiam takie klimaty.
Kawałek za hotelami pojawił się kolejny karkołomny podjazd. Już na pierwszy rzut oka wygląda, że raczej lekko to nie będzie.

Obrazek

Rozpędziłem się i wskakuję na pierwszą serpentynę. Za szybko, jest zbyt ostra i mimo dużego przechyłu nie daje rady utrzymać toru jazdy w obrębie swojego pasa ruchu. Muszę przyhamować. Zmuliłem sprzęta i od razu obroty silnika spadły do minimalnych granicznych. Silnik robi puff, puff jak lokomotywa. Czekam tylko kiedy się wał zatrzyma. To jest rzeźnia dla silnika a nie jazda. Na panewkach są teraz masakryczne naciski i to przy lichym smarowaniu z powodu niskich obrotów. Aż mi szkoda tego biednego, małego silniczka. Przepraszam Jelonek za te barbarzyńskie tortury.
Ostatkiem sił wyszedłem z tego zakrętu. Przede mną kawałek prostej do następnej serpentyny. Stromy kawałek, ale prosty. Ruchu nie ma prawie wcale, więc pora na plan B.
Jazda pijanego Indianina, lub inaczej wężykowanie w stylu dowolnym. Od lewej do prawej, od prawej do lewej i to po całej szerokości jezdni. To jest właśnie fizyka w praktyce. Dzięki takiej jeździe od krawędzi do krawędzi, wydłużam przebytą drogę a zmniejszam siłę jednostkową, potrzebną do pokonania stromego wzniesienia. Silnik Jelonka zaczyna stopniowo odzyskiwać obroty a co za tym idzie i moc. Powolutku, ale się rozpędzam, oczywiście cały czas tropiąc węża. Wskakuję na łuk kolejnej serpentyny. Pierwsza połowa jakoś przeszła a w drugiej części znowu obroty lecą gwałtownie w dół. Silnik zaczyna stękać aż w końcu zaczął szarpać i niestety wyzionął z siebie ostatnie spaliny. Zdechł i to pod sam koniec łuku a już tak niewiele brakło do następnej prostej.
Dalej już nie pojadę w ten sposób. Szkoda teraz byłoby wracać, skoro udało się wyjechać tak wysoko.
Wrzuciłem na luz, trzymając motocykl na obu hamulcach. Zapłon, ogień w tłoki, jedynka, dużo gazu i znowu jadę. Jelon ożył i jest gotowy na dalszą część przygody. Wprawdzie prędkość mamy z pięć kilometrów na godzinę, ale ważne, że znowu jedziemy. Teraz Jelonowi mocy nie brakuje, wspina się po serpentynach bez jakiejkolwiek zadyszki. Nie ma tego złego co, by na dobre nie wyszło, więc spokojnie mogę ćwiczyć do konkursu wolnej jazdy hehe. Mam czas na wszystko, na otarcie potu z czoła, na podziwianie widoków. Nawet tych za mną.

Obrazek

Obawiam się tylko, czy nie zagotuję oleju w silniku przy takim mozolnym piłowaniu na jedynce. Piłuję jednak uparcie na sam szczyt. Chwilę to trwało, ale pokonałem te serpentyny.
Dobrze, że rowerzystów tu nie było, bo by mnie dzisiaj z uśmiecham na ustach na tym górskim podjeździe jak nic wyprzedzali, jeden za drugim he he.
Ważne, że już jestem na szczycie. Jednak okazało się, że to jeszcze nie jest szczyt, tylko kolejny malowniczy płaskowyż. Zrobię przerwę i dam Jelonkowi trochę odpocząć. Przy okazji pstryknę kilka pamiątkowych fotek.

Obrazek

Trochę mnie zaczyna martwić coraz większa liczba chmur i wzmagający się silny wiatr.

Obrazek

Mimo to po płaskowyżu jedzie się fajnie, bo Jelonek znowu daje radę na trójce a chwilami nawet i na czwórce.

Obrazek

Krajobraz surowy jak nie z tej planety. Brak barierek ochronnych, ale asfalt nowiutki i trzyma dobrze. Zapomniałem nawet, że z tyłu mam śliską oponę i powinienem się pilnować.
Kolejne serpentyny, choć położone wysoko to nie były już tak strome i wystarczyła jazda pijanego Indianina. No i minąłem się z jednym rumuńskim samochodem, jadącym z góry. Śmiesznie to musiało wyglądać, gdy tańczyłem po całej drodze. Podczas samej mijanki grzecznie, przepisowo a zaraz po znowu slalom na gigancie.
Przypominam, że cały czas miałem na plecach napis POLSKA. Ooo Poljak się zabawił w Rumunii i teraz wraca wesoły do domu.
Od dłuższego czasu nie widuję innych motocyklistów. Dzień się kończy, jest dosyć zimno i pogoda się psuje, więc pewnie siedzą już w ciepłych miejscach i degustują miejscowe trunki rozgrzewające.

Obrazek

Dojechałem w końcu do najwyżej położonego punktu Transalpiny. Tablicy informacyjnej nie znalazłem, ale miejsce poznać można po komercyjnych straganach.

Obrazek

Akurat musieli się zagnieździć w tym miejscu. Rozumiem jakiś taras widokowy, czy parking, ale po co od razu stragany? Nawet tam nie idę, zwłaszcza, że pojawiły się pierwsze krople deszczu i na tej wysokości wiatr urywa głowę. Swoją drogą, to trzeba mieć żelazne jaja, by siedzieć tu w takiej budce straganowej, podczas na przykład solidnej burzy z piorunami.
Z tego wszystkiego nie sprawdziłem w telefonie na jakiej jestem faktycznie wysokości. Powinienem być na wysokości 2145m n.p.m., czyli na przełęczy Urdele. Dalsza część drogi prowadzi już tylko w dół. Na drugim zboczu góry, spotkałem całkiem sympatyczne osiołki.

Obrazek

To druga obowiązkowa pocztówka tej trasy. Dziko pasące się osiołki muszą być i a jakże są.

Obrazek

Zjazd w dół był szybki a nawet bardzo szybki. Hamulce się grzeją, ale za to silniczek odpoczywa. Oprócz tego, że jest zimno, pogoda się psuje to jeszcze dzień się nieubłaganie kończy i za jakąś godzinkę będzie już zupełnie ciemno. Nie chciałbym z tej góry zjeżdżać po ciemku, więc się dosyć śpieszę. Gdy zjechałem do linii pierwszego lasu przestało w końcu silnie wiać i zrobiło się nieco cieplej.
Ktoś zabił biednego osiołka i leży teraz martwy na drodze. Ptaszydła zdążyły mu już wydziobać spory kawałek zadka. Nie fotografowałem, bo widok przykry.
Na dole lasu tuż przy rzece, Rumuni rozstawili sobie kilka namiotów. W końcu jest weekend. Grillują grają, śpiewają, aż by się chciało swój namiot rozstawić i spędzić z tubylcami jedną noc. Niestety czas mnie goni a do domu droga daleka.
Zakręty i asfalt były fajne, ale tylnej opony nie udało mi się całkowicie zamknąć. Trochę miałem opory przed głębszym wykładaniem się.

Obrazek

Droga jest nowa a i tak częściowo jej już nie ma. Woda sobie zabrała.

Obrazek

Musiały w tym roku być spore opady w tej części Rumunii.

Obrazek

Z tak potężnym żywiołem nie ma żartów. Kawałek dalej było jeszcze osuwisko.

Obrazek

Po prostu kamienie razem z ziemią i kawałkami lasu zsunęły się, skutecznie blokując drogę.

Obrazek

Na szczęście jeden pas ruchu został już udrożniony i mogłem swobodnie przyjechać.
Dojechałem do rozwidlenia drogi i mam mały dylemat, czy dalej jechać drogą nr 67C, prowadzącą do Sebes, czy odbić skrótem nr 7A w stronę Petrosani?
Robi się już półmrok to nie będę ryzykował utknięcia gdzieś na bezludziu, więc jadę w stronę najbliższego miasta. Droga 7A ma niższy numer, czyli musi być jakaś główna, zatem pewnie szybciej dojadę.
Nic bardziej mylnego. Po kilku kilometrach asfalt po prostu się skończył i zostały tylko jego resztki. Po chwili zniknął całkowicie i pozostała mi tylko droga szutrowa.

Obrazek

Mało tego, znowu pojawiły się serpentyny wspinające się na jakaś górę i to wcale nie taką małą. Zaczynam się denerwować. Jestem już bardzo zmęczony i głodny. Miało być szybko, łatwo i przyjemnie a robi się coraz trudniej. Łatwiej się jechało po Transalpinie przez te przełęcze, niż teraz. Wracał się jednak nie będę. Za tą górą musi być miasto.
Na szutrze w półmroku nie da się pogonić, więc trochę schodzi z połykaniem kolejnych kilometrów.
Uparłem się i w końcu wyjechałem na tą przeklętą górę. Widoków nie ma, bo w około gęsty las. Właśnie mi się przypomniało z czego Rumunia słynie. A no słynie z najliczniejszej w Europie populacji Niedźwiedzia Brunatnego. Coś około 5,5 tyś ich tu jest, więc prawdopodobieństwo spotkania sam na sam jest raczej wysokie.
Zaczynam zjazd w dół. Od razu człowiekowi lepiej, że górę nareszcie pokonał. Moja radość nie trwała jednak długo, bo dojechałem do tego o to miejsca.

Obrazek

Sector de drum? Co to niby ma znaczyć? Sektor jakiegoś bębna? Nie pojmuje o co im chodzi?
Po co aż są trzy zakazy ruchu? Jednak pozaklejane, to chyba jechać można?
Dopiero teraz ostrzegają, że teraz to dopiero będą wyboje, zwężenie jezdni, stromy zjazd, spadające na głowę kamienie i brak poboczy? A do tej pory to co kurka wodna niby było? Dwupasmowa wypasiona autostrada, kurka wodna?
Mam mieszane uczucia i nie wiem, czy się bać, czy zawracać, czy olać to wszystko i jechać dalej jak gdyby nigdy nic?
Na szczęście usłyszałem jakiś samochód. To terenówka się wynurzyła z lasu. Trochę obłocona, ale skoro ona dała radę to ja też.
Raz kozie śmierć, jadę. Na razie nic strasznego, taki sam szuter jak był. Później pojawiły się serpentyny w dół i nawet ślady asfaltu. Potem było coraz więcej i więcej asfaltu aż droga zrobiła się powiedzmy prawie asfaltowa.
No i właśnie to było najgorsze przekleństwo tego dnia. Asfalt był, ale dziurawy niczym ser szwajcarski a dziury stosunkowo głębokie. Jechałem zatem slalomem, omijając możliwie co się da. Nie zawsze się jednak dało i wtedy musiałem schodzić aż do pierwszego biegu. Najpierw wpuszczałem przednie koło do takiej jamy a potem jak już przednie się wydostało, to tylne. Z tylnym kołem zazwyczaj nie było większego problemu, ale z przednim trzeba było uważać, żeby niespodziewanie nie przelecieć przez kierownicę.
Pot się ze mnie leje. Droga wysysa ze mnie resztki energii. Normalnie, gdybym nie był taki zmęczony i miał w pełni sprawny motocykl, to pokonanie tej drogi, byłoby fajnym wyzwaniem. Teraz jednak droga daje mi ostro popalić i każdy kolejny kilometr to dla mnie walka o przetrwanie.
Zjechałem z tej góry cały mokry od stresu i potu. Asfalt się znacznie poprawił, choć nadal trzeba uważać na pojedyncze, głębokie ubytki w nawierzchni. Droga prowadzi wzdłuż rzeki i teraz jedzie się prawie jak w kanionie. Po lewej wysokie skały a po prawej szumi rzeka. Szkoda, że już jest zupełnie ciemno i po bokach niewiele widzę. W dzień tutaj zapewne oko byłoby na czym zawiesić.
Nie byłbym sobą, gdybym tej drogi nie znalazł w Internecie w dziennym świetle. Oto ona:
Obrazek

W mroku wszystko wygląda zupełnie inaczej, bardziej tajemniczo i złowieszczo. Widziałem głównie zarysy tych skał, wiszących nad drogą, no i wody w rzeczce po prawej, było wtedy znacznie więcej niż na tym internetowym zdjęciu.
Dłużyła mi się ta droga strasznie, ale w końcu dojechałem do pierwszych zabudowań. Było jeszcze kawałek w dół i w końcu wylądowałem na starówce w Petrosani. Na dole wjechałem w bardzo cieplutkie i przyjemne powietrze, nie to co to zimne górskie. Jakbym wjechał do innego świata. Starówka rozświetlona, gra muzyka i pełno ludzi siedzących przy rozstawionych na zewnątrz barów stolikach. Bardzo przyjemna atmosfera, aż by się chciało trochę tu posiedzieć i odpocząć. No tak sobota wieczorem i tubylcy chętnie korzystają z ciepłego weekendowego wieczoru.
Głodny byłem jak rumuński niedźwiedź, więc kupiłem sobie coś na szybko i równie szybko zalałem pokarm dużą, gorącą kawą.
No teraz to mogę spokojnie iść już spać. Tylko gdzie? Wyjechałem zatem z miasta w poszukiwaniu jakiegoś taniego noclegu.
Asfalt nowiutki z wymalowanymi pasami, noc ciepła, ruch niewielki, więc jedzie mi się całkiem przyjemnie. Rozglądam się za czymś do spania, ale nic ciekawego nie znalazłem. Wjechałem w jakieś jeszcze cieplejsze powietrze, bo teraz to jest zupełnie jak w lecie, chyba będzie ze dwadzieścia stopni. Na stacji uzupełniłem Jelonkowi paliwko i ruszam dalej. Słyszę, że obok jest jakaś niezła impreza. To chyba kolejne rumuńskie wesele. Oj hucznie się tam ludzie bawią.
No i tak sobie jadę i jadę i jadę i dojechałem aż do miasta Deva. Dość już będzie tej jazdy, bo za chwilę zdechnę. Zjechałem na stację benzynową w celu zasięgnięcia języka. Przy okazji znowu coś miejscowego przekąsiłem.
Podczas konsumpcji na stację zajechał patrol policji i oczywiście nie omieszkałem zapytać, gdzie tu tanio można się przespać? Policjanci chętnie pokierowali mnie do dwugwiazdkowego motelu. No to ruszyłem zgodnie z wytycznymi.
Po drodze minąłem strzałkę na jakąś stancję. Nie zawadzi zapytać a może będzie jeszcze taniej? Musiałem zjechać z drogi głównej. Było trochę kluczenia, ale w końcu znalazłem. Niestety dom stoi zupełnie pusty i jest tylko kartka z numerem telefonu.
Nie będę komuś wydzwaniał po nocy, więc siadam i jadę dalej. Szkoda mi tylko tego zmarnowanego czasu na szukanie.
Wróciłem na drogę główną i grzecznie jadę tam, gdzie skierowała mnie policja. Motel był już kawałek za miastem, ale ważne, że znalazłem. Znowu jednak trzeba było dostać się pod noclegownię jakąś, zawiłą ,boczną szutrową drogą. Dwugwiazdkowy motel jest całkiem duży i wygląda na nowy. Na parkingu stoi tylko jeden samochód. Pan na recepcji sobie pali papierosa jakby nigdy nic. Pytam o cenę za noc. Dwadzieścia trzy euro.
Cena mnie trochę zbiła z tropu. Myślałem, że w Rumunii to będzie raczej tanio. Za dwugwiazdkowy motel to wydaje mi się trochę drogo. Próbuję odrobinę zbić cenę, ale recepcjonista jest nieugięty i mówi, że takie są ceny. Cały motel pusty i nie chcą nic zarobić?
Postanowiłem jeszcze poszukać. Jestem już potwornie zmęczony, ale jak widać uparty jeszcze bardziej.
Kilka kilometrów dalej był trzygwiazdkowy hotel, pod którym było pełno samochodów.
W trzygwiazdkowym zaśpiewali 30 euro za noc, czyli faktycznie takie ceny tu mają. Tyle kasy to nie dam. Szukam dalej. Na szczęście ujechałem tylko kawałek i był kolejny hotel a raczej dwugwiazdkowy motel. Cena 20 euro, no to biorę. Niestety nie ma wolnych miejsc.
Do tego pierwszego motelu wracał się nie będę, bo w międzyczasie uzbierało się kawałek drogi. Jadę dalej, może coś jeszcze się trafi?
Niestety nic już nie było, skończyły się zabudowania i żeby tego było mało, skończył się też porządny asfalt. Koleiny, łata na łacie i dziury co jakiś czas. Malowane pasy też zniknęły i jedzie mi się fatalnie. Do tego jeszcze doszły roboty drogowe i co jakiś czas ruch wahadłowy, sterowany sygnalizacją świetlną. Co rusz stoję na czerwonym i zaczynam się mocno irytować na tą całą sytuację.
Mało tego, gdy zjeżdżałem z góry na dole stała policja i mnie zatrzymała. Jeszcze tego mi dzisiaj brakowało. Nie czekając na rozwój wydarzeń odsunąłem szybkę i pierwszy się odezwałem, zanim policjant do mnie doszedł. Dobry wieczór, tak po polski. Policjant zrobił zdziwioną minę a ja nadal ciągnę monolog. Czy nie wie Pan policjant, gdzie tu w okolicy można zanocować? Policjant nie w ciemię bity i od razu przeszedł na język angielski. Pyta mnie po angielsku, czy mówię w tym języku. Odparłem, że odrobinkę i sobie trochę pogadaliśmy. W międzyczasie podszedł do nas drugi policjant i się włączył w rozmowę.
Na moje szczęście okazało się, że za jakieś dziesięć kilometrów będzie kilka hoteli.
Podziękowałem ładnie za informacje i odjechałem. Z tego wszystkiego nie sprawdzili mi żadnych dokumentów, ani nie czepiali się, że za szybko jechałem. To już trzeci raz dzisiaj rumuńska policja udziela mi przydatnych informacji, niczego nie chcąc w zamian.
Po przejechaniu tych dziesięciu kilometrów hotele faktycznie tak jak mówili były. Było tych hoteli z pięć i odwiedziłem je wszystkie i wyobraźcie sobie, że w każdym z nich nie było wolnego miejsca. Miejscowość jakaś wypoczynkowa w górach, weekend i jak na złość kompletny brak wolnych miejsc. Nie muszę chyba mówić jak bardzo teraz żałuję, że nie zostałem w tym pierwszym motelu za 23euro. Już dawno leżałbym sobie w ciepłym łóżeczku, nie wspominając już o odświeżającej kąpieli.
Droga jest coraz gorsza a ja nieustannie jadę. Już nawet nie szukam hoteli, tylko wystarczy mi jakiekolwiek miejsce pod namiot. Gdy do głowy same przychodzą myśli, żeby się choć na chwilę położyć i przespać, nawet w przydrożnym rowie, to nie jest już dobrze.
Niestety teren zrobił się górzysty i ciężko mi znaleźć dobre miejsce pod namiot. Jak jest coś fajnego to od razu jest zajęte przez tubylców. Trafiają się pola uprawne, tylko, że za każdym razem są tak usytuowane, że byłbym widoczny z drogi jak na strzelnicy.
Znalazłem fajną drogę, prowadzącą w krzaki a tam jak na złość pojawił się wrośnięty w ziemię stary Land Rover, cały wypełniony jakimiś pudełkami po sam dach. Za Land Roverem jest jakaś ścieżka a tam w krzakach jakaś drewniana chatka i chyba nawet ktoś w niej mieszka. Spiepszam stąd czym prędzej. Nikt normalny w takim miejscu na pewno nie mieszka. Może jakiś Anglik przyjechał sobie na wycieczkę do Rumunii i go zjedli. Został po nim tylko ten samochód.
Jadę dalej i krew mnie zalewa na tą całą sytuację w którą sam dobrowolnie się wpędziłem.
Nagle łubudu i bez żadnego ostrzeżenia, mając z 80km/h wpadłem na szuter. Asfalt się ot tak skończył. Światła mam nienajlepsze i nie dostrzegłem w porę. Kilkanaście metrów i znowu asfalt się pojawił. Nie minęło kolejnych piętnaście minut i jak nie wyleciałem w powietrze a potem był łomot spadającego Jelonka i następnie dopiero ja ryp, na szczęście z powrotem na siedzenie. Niebezpiecznie porzucało nami na boki, jednak zachowałem zimną krew i jakoś utrzymałem tor jazdy.
Rumuńscy robotnicy drogowi, wysypali sobie w poprzek drogi żwir i zostawili taki usypany wał o wysokości około 40cm i poszli do domu. Jadąc w nocy i w ostatniej chwili, w świetle przedniej lampy, widząc coś takiego w poprzek drogi, człowiek nie jest w stanie wyhamować. Hamulce nacisnąłem i zaraz puściłem, bo na asfalcie w tym właśnie momencie pojawił się też piasek, żwirek i niewiadomo co jeszcze. Koła momentalnie straciły przyczepność, więc niewiele wyhamowałem i na pełnej prędkości wjechałem na ten nasyp, wylatując przy okazji w powietrze. Nie wiem, czy cały Jelon oderwał się od matki Ziemi, czy mi się tylko tak wydawało, ale lądowanie było twarde i zarówno przednie jak i tylne amortyzatory dobiły do samego spodu, wydając metaliczny łomot.
Pod żadnym pozorem, po zapadnięciu zmroku nie jeźdźcie w Rumunii, ale to pod żadnym pozorem. Jeszcze raz powtórzę, w Rumunii nie wolno jeździć po zmroku. No chyba, że się jest tubylcem, zna się wszystkie pozastawiane pułapki i ma się niezniszczalną Dacię.
Koniec, dalej już nie jadę, bo się w końcu zabiję. Przejechałem jeszcze kilka kilometrów, ale już bardzo powoli, rozglądając się za jakimkolwiek skrawkiem ziemi pod namiot. W końcu dostrzegłem łąkę na zboczu góry. Strasznie stromo, ale na szczęście rosa nie spadła i trawa jest sucha. Jedynka, gaz i walczę z koleinami po ciągniku rolniczym. Mam trochę stracha, bo jest bardzo stromo. Musiałem się pochylić mocno do przodu, bo w jednym miejscu przednie koło zaczęło mi niebezpiecznie podskakiwać.
Wyjechałem w końcu na łąkę. Zrobiło się mniej stromo i koleiny po traktorze też zniknęły. Wspiąłem się tak wysoko aż zupełnie przestałem dostrzegać drogę asfaltową.
Pojawiły się jakieś drzewa i krzaki. Tu będzie dobre miejsce na nocleg. Żeby pewnie ustawić motocykl trochę musiałem pokombinować z podkładaniem patyków pod stopkę. Potem to już zostało szybkie rozbicie namiotu. Z pokrowca namiot wyciągnąłem cały ociekający wodą, no bo przecież taki sam sobie zapakowałem. Zaśmierdział się i cuchnie jakąś paskudną zgnilizną. Jeszcze tu zdechnę otruty, zagazowany przez własny namiot. Coś we mnie pękło i stwierdziłem, że mam już wszystkiego dosyć, stanowczo po wyżej uszu. Chrzanić takie wyprawy. Postanowiłem, że to jest moja ostatnia taka samotna podróż motocyklowa. Organizm nie wytrzymuje tego co siedzi w głowie. Jeszcze sobie zrobię krzywdę, albo całkiem zejdę z tego świata i to z własnej głupoty.
Padłem na ryj ze zmęczenia, leżąc w zgniłym namiocie na zboczu góry, nogami w dół.


Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 673
Widzianych krajów: Bułgaria i Rumunia.
Awarie: Do uszkodzonej skrzyni doszła dzisiaj awaria czujnika bocznej stopki.

Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
PostNapisane: czwartek 26 lut 2015, 13:07 
Offline
Avatar użytkownika

Dołączył(a): wtorek 06 wrz 2011, 10:47
Posty: 1690
Lokalizacja: KIELCE prawie
Płeć: Banita
Motocykl: były WSK-125, MZ-250, Jinlun 250-5, XVS-1100, GL-1500 i teraz nic
No i dobrnąłem z pisaniną do końca.

Dzień dziewiąty, niedziela 7 września

Nie mogę się ruszyć. Oczy mi się jakoś otworzyły, ale reszta nadal odmawia posłuszeństwa. Czuję się, jakby mnie walec drogowy przejechał i to co najmniej dwa razy. Obolały jestem od paznokci do paznokci, tak na coś w pozycji statuy wolności, tylko tak w wersji leżącej, czyli boli mnie wszystko na obszarze od paznokci nóg do paznokci bezwładnie wyciągniętej, ponad głowę ręki. Najbardziej bolą plecy, barki i zadek. Dzisiaj chyba nie wstanę. Po prostu tak będę sobie leżał na tej krzywej, rumuńskiej łące.
Poranek jest raczej chłodny a nawet bardzo chłodny. W nocy chyba nie padało, ale namiot i tak jest cały mokry od rosy i od moich wyziewów. No i przecież mokrym go rozstawiłem, to jak ma być teraz suchy? Za to znacznie mniej śmierdzi zgnilizną albo wywietrzał na świeżym, górskim powietrzu albo się już zdążyłem przyzwyczaić do odrażającego smrodu zgnilizny.
Zimno spowodowało, że jednak przestało mi się tak bardzo chcieć leżeć. Postanowiłem wykrzesać z siebie odrobinę energii i się zabezpieczyć przed chłodem. Jak już się w końcu ubrałem, to zaryzykowałem jeszcze bardziej i zamiast się znowu położyć, wyszedłem z namiotu. Zaczęło się od jednego małego kroku, tak niewielkiego dla ludzkości a tak wielkiego dla tego człowieka. Stawy, przeguby, mięśnie i co tam jeszcze mam zaczęło się ruszać.
Najpierw powoli, ociężale ruszyła maszyna po szynach, znaczy się ja ruszyłem nie po szynach, tylko po mokrej trawie. Ruszyłem po to, by zrobić to zdjęcie co widzicie poniżej.

Obrazek

Zdjęcie wyszło jakieś takie, bez wyrazu i głębi. Kompletnie nie widać, że zaraz za namiotem spadek terenu się gwałtownie nasila. Nawet nie widać tego, że miejsce w którym stoję kosztowało mnie zadyszkę, bo było pod górkę. Nie widać też, że te krzaczki przed żwirownią, to nie są żadne krzaczki, tylko czubki dużych drzew, rosnących wzdłuż drogi asfaltowej.
Uskoku też nie widać, ale jak tak na to wszystko teraz za dnia patrzeć, to całkiem fajne miejsce do spania miałem. Żaden rumuński Rom mnie tu nie miał prawa dostrzec. Ich się najbardziej obawiałem, bo niektórzy skrupułów nie mają. Potrafią nawet napadać na lekarzy i personel medyczny, będący w karetce, wezwanej do pomocy jakiemuś innemu Cyganowi. Ostatnio władze Rumunii zakazały wyjazdów karetek do osad romskich w obawie o życie pracowników służby zdrowia. Właśnie sobie przypomniałem, że ubezpieczenie zdrowotne miałem wykupione do wczoraj, no bo przecież dzisiaj to już miałem być dawno w domu.
Mam już głoda a nie mam nic do jedzenia, więc z każdą minutą motywacja mi rośnie do zwinięcia tego obozu.
Namiot się buntuje i nie chce się dać zwinąć. Mokry, nasiąknięty wodą to i się w pokrowcu nie mieści. Zdusiłem go ile się dało i wrzuciłem do hermetycznego wałka. Pod koniec dnia będzie kiszonka jak nic. Zwłaszcza, że zaczyn pleśniowy już poprzedniego dnia został zainicjowany. Potem przyjdzie pora na mchy, grzyby i porosty he he.
Wszystko spakowane. Jelon odpala od pierwszego, no to jedziemy. Na początku luzik, ale jak dojechałem do uskoku to zbaczałem się ślizgać na mokrej trawie. Hamowanie tylnym kołem nic nie daje. Koło się blokuje a ja się rozpędzam. Próbuję delikatnie wspomóc się przednim, ale przednie też od razu łapie ślizga i tracę panowanie nad motocyklem. Ściągnęło mnie do koleiny zrobionej przez ciągnik i tam odzyskałem przyczepność. Na spodzie nie było mokrej trawy i o dziwo błoto i kamienie mnie uratowały. Wryłem biednego Jelona w ziemię. Zatrzymałem się w głębokiej koleinie, podparty obiema nogami. Moje podejście do zjazdu musiało wyglądać bardziej na ujeżdżanie dzikiego, rozjuszonego byka, niż na kontrolowany zjazd zmechanizowanym jednośladem.
Jestem gdzieś w połowie zjazdu, więc to jeszcze nie koniec. Teraz jednak się nie rozpędzam nawet do prędkości manewrowej, tylko powolutku, ślimaczym tempem, kawałek po kawałku osuwam się w dół razem z motocyklem. Trzymam oba hamulce zaciśnięte, puszczam na chwilę, by ponownie po sekundzie zacisnąć. Zsuwam się z góry takimi małymi odcinkami, broniąc się przed nabraniem jakiejkolwiek prędkości, bo drugi raz mogę już nie mieć tyle szczęścia i w końcu wyglebię. Pomalutku, pomalutku, niczym ślimak winniczek, bezpiecznie sprowadziłem Jelonka na sam dół. Znowu sam się sobie dziwię, jak w ogóle ja wczoraj w nocy tutaj podjechałem? Właściwie to Jelon sam wyjechał a ja tylko na nim siedziałem.
Na asfalcie otrzepaliśmy się z błota. Gaz do dechy, bo do domu będzie jeszcze z osiemset kilometrów. Niestety nie da się jechać szybko, jest zbyt zimno, droga dziurawa i jeszcze do tego co kawałek jest w remoncie.

Obrazek

Jeden pas ruchu nieczynny, światła i obowiązuje ruch wahadłowy. Spowalnia mnie to strasznie. Tu jest wykop już zasypany a czasem droga wybrana jest na głębokość prawie metra i jadąc do krawędzi się lepiej nie zbliżać.
Jest pierwsza stacja benzynowa hurraaa! Napiję się gorącej kawy, zjem jakieś śniadanie i zatankuję Jelona. Z tych trzech marzeń udało mi się tylko zatankować. Na stacji praktycznie nic nie było oprócz paliwa. No był jeszcze automat do kawy na banknoty, których nie miałem. Aż mi ślinka ciekła na sam widok obrazka z kawą.
Wokoło były tylko rumuńskie, stare wioski, dopiero budzące się ze snu. Chyba jeszcze pamiętają czasy Drakuli. Nic tu raczej nie zjem.

Obrazek

Nasmarowałem łańcuch ostatnią resztką oleju. Od tej pory koniec ze smarowaniem. Będzie musiał wytrzymać pozostałą drogę do domu. Napęd i tak już jest zmęczony życiem, więc mi na nim nie zależy. Byleby tylko dotrwał do końca wyprawy.
Jadę dalej i z każdym kilometrem coraz bardziej denerwuje mnie ta droga i te ciągłe remonty.
Wioski się skończyły i zaczęły się serpentyny. Niestety też dziurawe i remontowane. Rumuni musieli wyciągnąć sporo kasy z UE, bo to jakaś grubsza inwestycja. Umacniają brzegi, poszerzają drogę i karczują miejscami las. Z każdą pokonaną serpentyną jestem coraz wyżej i klimat robi się typowo górski. Jest jeszcze bardziej zimno, pojawiają się mgły i mała mżawka. Na szczęście nie na długo i po drugiej stronie góry zaczyna zza chmur pojawiać się słoneczko. Zjazd w dół poszedł w miarę sprawnie, choć trafił się odcinek drogi zupełnie bez asfaltu. Na samym dole wjechałem w cieplejsze powietrze i od tej pory już było tylko coraz cieplej.
Te remonty i ruch wahadłowy doprowadza mnie do szału. Mimo, że za każdym razem mijam samochody i podjeżdżam pod samo czerwone światło to i tak długo stoję i bezczynnie czekam na zmianę koloru. W końcu nie wytrzymałem nerwowo i wryłem się na czerwonym. Jak nie ma nic z przeciwka to ogień w tłoki a jak coś jedzie to uciekam na pobocze w krzaki i czekam aż sobie przejedzie. Motocykl ma tą zaletę, że w większości przypadków da się go gdzieś na poboczu wcisnąć. Raz się dałem złapać. Mój pas, czyli prawy był zerwany na głębokość około metra i ruch był tylko na lewym. Odcinek zerwany bardzo długi z kilka kilometrów i gdzieś na środku spotkałem się z kolumną samochodów. Uciec nie mam gdzie, więc zjechałem na samą krawędź uskoku i tak stoję. Minęło mnie na żyletki tak ze dwadzieścia pojazdów. Od kilku musiałem się nasłuchać coś w rodzaju ‘baranie, gdzie się ryjesz’. Na szczęście rumuńskiego nie znam, ale należało mi się, bo się zachowałem jak debil. Więcej już tak nie robiłem. Teraz tylko wjeżdżałem na czerwonym, gdy zerwany był pas ten przeciwny, czyli lewy. Miałem wtedy swoje pobocze na które mogłem w miarę bezpiecznie uciekać. Żeby była jasność, to nie pochwalam takiego zachowania. Doznałem wtedy załamania nerwowego i w wyniku doznanego szaleństwa i niepoczytalności, decydowałem się na te desperackie kroki. Rumuńska policja powinna mi wlepić bardzo kosztowny mandat jak nic, ale jakoś mi się udało i jeszcze nie wlepili. Ryzykowałem też kolizję, nie mówiąc o możliwości poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Dojechałem w końcu do cywilizacji, czyli do miasta Beius. Zatrzymałem się, by sprawdzić na mapie gdzie mam jechać i przy okazji zrzuciłem z siebie nadmiar garderoby. W mieście jest ciepło a nawet bardzo ciepło. Słoneczko zaczyna mocniej przygrzewać i zapowiada się piękny dzień.
Nieoczekiwanie podszedł do mnie człowiek ubrany w czarną kurtkę skórzaną. Tak na pierwszy rzut oka wygląda na motocyklistę i pyta mnie czy mi w czymś nie pomóc?
Skoro jest chętny do pomocy to oczywiście wykorzystałem sytuację. Pytam zatem, jak najlepiej przejechać przez Beius, żeby wylecieć w kierunku Oradea?
Sympatyczny Rumun po chwili stwierdził, że ciężko mu będzie wytłumaczyć i najlepiej będzie, jak pojadę za nim. W sumie to całkiem wygodna dla mnie propozycja.
Widzę, że ogląda mój wymęczony motocykl. Po czym pyta, czy to dwieście pięćdziesiątka?
Teraz jestem już pewien, że to motocyklista, bo jak słychać zna się na rzeczy.
Przyznał się, że sam ma DragStara 650 a jego żona ma Viragro 535. No to od razu była inna gadka. Porozmawialiśmy sobie trochę o motocyklach. Był bardzo zainteresowany jak mi się sprawuje ten mój chińczyk.
Nie chciałem mu mówić, że właśnie rozsypała mi się skrzynia i już trzeci dzień próbuję na czwartym biegu jakoś się dowlec do domu. Jeszcze by mi chciał pomóc, bo na takiego wyglądał co motocyklisty w biedzie nie zostawi.
Jestem już tak blisko domu, że będę jechał ciągiem, aż Jelon całkiem się rozleci. Czym bliżej domu tym będzie łatwiej o ewentualną lawetę.
Ruszyliśmy zatem. Jechałem za passatem combi, który mnie dynamicznie prowadził przez skrzyżowania. Było nawet trochę kluczenia i cieszyłem się, że mam przewodnika. Z drugiej jednak strony kierowca pasata chciał pokazać swoje umiejętności a mi przecież brakowało biegów i każde ruszanie i przyśpieszanie, to był dla mnie stres.
Wykręcałem w Jelonie maksymalne obroty, by jakoś nadążyć za 130 konnym passatem.
Nie zdziwiłbym się, gdyby wtedy wał w Jelonie wyskoczył bokiem. Jednak nie wyskoczył i po raz kolejny ten mały silniczek mnie zaskoczył swoją trwałością.
Gdy już wyjechaliśmy na dobry kierunek, gdzie dalej to już tylko cały czas prosto, motocyklista zjechał samochodem na pobocze i się zatrzymał. Podjechałem pod jego drzwi, uścisnęliśmy sobie dłonie w ramach przyjaźni polsko-rumuńskiej i odjechałem.
Od dzisiaj jak tylko zobaczę jakiegoś Rumuna na motocyklu w Polsce to na pewno się zatrzymam i zagadam czy przypadkiem czegoś nie potrzebuje?
Byłem tak zestresowany tym przejazdem przez miasto i wygłodzony, że zaraz na wylocie postanowiłem sobie zrobić przerwę na relaksującą kawusię i jakieś większe papu.
Przy okazji spotkałem coś równie chińskiego i też jednośladowego. Bardzo mało jest w Rumunii motocykli, ale skutery się trafiają i spora część z nich jest właśnie made in China.

Obrazek

Kawałek za miastem dobra droga się skończyła i znowu zaczęły się remonty i ruch wahadłowy. Najgorsze jest, że droga najczęściej jest rozkopana i tak zostawiona. Mało gdzie trafiają się jakieś maszyny budowlane i ślady robót z ostatnich dni.
Pewnie ciągną ogrom kasy z UE na naprawę dróg i by jej nie stracić musieli wejść w pierwszy etap i dlatego zaczynają jeden kawałek a potem zostawiają i idą zaczynać kolejny.
Dzięki temu przejechałem już z osiemdziesiąt kilometrów, kompletnie rozkopanych. Dosłownie co kilka kilometrów trafia się kolejnych kilka kilometrów ruchu wahadłowego i tak cały czas, bez ustanku. Nadal nerwowo nie wyrabiam widząc czerwone światło i ryję się na chama za każdym razem, jak tylko mam taką możliwość. Mam tylko nadzieję, że jakiś równie wnerwiony Rumun mnie nie rozjedzie. Droga nrE98 jest drogą przeklętą, przynajmniej na razie. Za kilka lat jak będzie nowiutki asfalt sytuacja zapewne się niebagatelnie zmieni, ale teraz jest, że tak powiem przesrane.

Obrazek

Co jakiś czas robiłem małe przerwy, by nie zwariować. Po drodze trafił się nawet fajny zabytkowy kościółek, ale niestety zamknięty.
Aż przez jakieś 130km cierpiałem męki z powodu tych ciągłych remontów i ruchu wahadłowego. Wjechałem na czerwonym świetle ze dwadzieścia razy, chyba więcej niż na zielonym. Wstydzę się tego i mam nadzieję, że już nigdy w życiu czegoś tak głupiego i nieodpowiedzialnego nie odstawię. To był pierwszy i ostatni raz.
Dopiero przed samym miastem Oradea, droga zrobiła się w miarę normalna. Mam wszystkie mięśnie pospinane po tym ekstremalnym odcinku. Skóra na barkach aż piecze od naprężeń a palce u rąk mdleją i nie chcą się już zaciskać na kierownicy.
Jestem tak wnerwiony i zmęczony, że …….@##$%@##$%... i …##@#$%#@^@#~#%##.
W mieście musiałem jakoś odreagować i udobruchać swoje skołatane nerwy, więc zaszalałem i kupiłem sobie normalny, pełnowartościowy, ciepły obiad, którego od ponad tygodnia nie dane mi było spożywać.

Obrazek

Od razu lepiej po takim obiadku. Jest bardzo ciepło i atmosfera zrobiła się bardzo senna. Nie pomogła nawet kawa. Organizm się rozluźnił, najadł, to by się teraz zdrzemnął, ale nic z tych rzeczy. Jechać trzeba.
Miasto się skończyło i zaraz było przejście graniczne z przekroczeniem którego nie miałem najmniejszych problemów.

Obrazek

Znowu jestem u Madziarów, czyli cywilizacja pełną gębą. Asfalt równiutki jak stół. Och jaka rozkosz! Normalnie jakby człowiek jechał po mięciutkim dywanie. Już mi kierownicy nie wyrywa i już nie muszę łamać przepisów, by w ogóle się poruszać do przodu. Miejscowej policji nie brakuje, więc lepiej mieć się na baczności, bo mandaty tutaj nie należą do tanich a tutejsza policja słynie z braku litości dla obcokrajowców.
Nawet są banery z noclegami za 10euro. No proszę na Węgrzech można się spokojnie przespać za 10 euro a w uboższej Rumunii chcieli zedrzeć z człowieka ostatni grosz.
Jest cieplutko i bardzo przyjemnie. Jedzie mi się świetnie, cisnę Jelona tyle ile jest obowiązująca dopuszczalna prędkość. Nagle z nieokrzesanego dzikusa, pozbawionego skrupułów, zrobił się ze mnie przykładny turysta. Ot co dobry obiad robi z człowieka hehe.
Szybko dojechałem do węgierskiego miasta Debrecen. Po naszemu to będzie chyba Debreczyn. Miasto fajne, zorganizowane i dobrze oznaczone. Najbardziej jednak podobają mi się czasomierze, montowane wraz z sygnalizacją świetlną.

Obrazek

Świetna sprawa, ludzie znacznie spokojniej reagują na skrzyżowaniach. Dojeżdżając do skrzyżowania już wcześniej wiadomo czy się zdąży, czy lepiej już hamować. Nie ma zaskoczenia z pomarańczowym światłem tak jak u nas. To samo przy ruszaniu, wiem już wcześniej, kiedy wbić sobie jedynkę i puścić sprzęgło. Nie muszę też bezustannie wpatrywać się w to światło, tylko jak wiem, że mam jeszcze czas to spokojnie mogę się porozglądać po okolicy, czy nawet wyciągnąć aparat, zrobić zdjęcie i bez stresu zdążyć go ponownie schować do kieszeni. Proste, mało kosztowne a kulturalnie organizuje ruch na skrzyżowaniach. Nikt na nikogo nie trąbi bez powodu. Jednym słowem jak już mówiłem cywilizacja.
Przed jednym ze skrzyżowań chciałem zredukować biegi z trzeciego na pierwszy i się trochę zapomniałem. Wrzuciłem niechcąco dwójkę, usłyszałem trzask i po raz pierwszy zablokowało mi tylne koło na amen. Dobrze, że prędkość miałem małą i pociągło mnie tak ze cztery metry w linii prostej. Silnik oczywiście od razu został zadławiony i zgasł. Nic mi się nie stało, ale strachu się najadłem. Znalazłem w końcu luz i zepchnąłem Jelona na pobocze.
Uruchomiłem silnik, jedynka i delikatnie próbuję ruszyć. Jelonek ruszył jakby nigdy nic.
Potem od razu na trójkę i jedziemy jak wcześniej. Muszę się bardziej pilnować z tą uszkodzoną dwójką i piątką, bo jak widać to nie przelewki.
Wyskoczyłem na autostradę w kierunku Miszkolca. Na szczęście winieta, którą kupiłem pierwszego dnia jest jeszcze ważna i spokojnie mogę jechać. Do domu śpieszy mi się bardzo, więc wyciskam wszystkie soki z Jelona. Duszę go 120km/h na czwartym biegu i nie odpuszczam ani na chwilę. Mały silniczek nie poddaje się i dzielnie znosi kosmiczne obroty.
Przyjmując, że w oleju pływa pełno metalowych kawałków po zmielonych zębach, to w środku musi się dziać niezła masakra.
Ja już jednak o tym nie myślę, tylko skupiam się, by za wszelką cenę dojechać dzisiaj do domu. Niby jestem już tak blisko, prawie pod domem, ale to nadal kawał drogi a robi się już późne popołudnie.
W Miszkolcu autostrada się skończyła i wyskoczyłem na drogę nr3. Szybkie tankowanie i znowu zapuszczam dwa małe tłoki w ruch posuwisto-zwrotny.
Długo sobie nie pojechałem, bo zaraz za Miszkolcem dorwała mnie solidna burza z piorunami.

Obrazek

Najpierw pojawił się silny wiatr, potem wiatr zmalał i pojawiły się grube krople deszczu. Nie zdążyłem i przeciwdeszczówkę wciągałem już w ulewnym deszczu. Jest za to wyjątkowo ciepło. Burza wygląda na taką typową jak w środku lata.
Nie czekam aż przejdzie, tylko napieram do przodu. Miałem nadzieję, że choć ten jeden dzień nie będę musiał moknąć a tu nic z tego. Tyle już się wymokłem, to te dodatkowe dziesięć wiader wody nie zrobi już różnicy.
Przebiłem się przez burzę i przed granicą ze Słowacją, jechałem już po zupełnie suchym. Granicę łyknąłem ot tak i doznałem miłego zaskoczenia. Dobrze znam te tereny, bo kilka razy w życiu jeż tędy jechałem, ale tej drogi jeszcze nie widziałem. Nawet nie wiem kiedy Słowacy wybudowali tą nówkę drogę, niczym autostradę, prowadzącą od granicy do samych Koszyc. To mi zaoszczędzi z pół godziny czasu a może nawet i więcej. Droga idealna jak na amerykańskich filmach. Chwila moment i już byłem w słowackim mieście Koszyce.
Poczułem zapach czyjegoś obiadu i znowu zrobiłem się głodny. Po marnym jedzeniu przez ostatnie dni, teraz ciągle jestem głodny. Organizm domaga się zaległych kalorii.
No to kątem oka rozglądam się za jakąś jadłodajnią. Są namiary na McDonalds, no to już czuję te frytki i czekoladowego szejka w ustach. Już prawie dojechałem i już miałem zjeżdżać, ale zza góry zaczęła wychodzić czarna chmura i pojawił się silny wiatr. Jak mnie tu teraz burza dorwie to ze dwie godziny spędzę w McDonaldsie a na tyle czasu to nie mam, zatem zmiana planów. Jest szansa, że jeszcze uda mi się uciec przed tą chmurą, więc męczę manetkę ile tylko mogę. No i jak na złość po przejechaniu jednego ze ślimaków, droga zmieniła kierunek i się wpieprzyłem wprost pod tą czarną chmurę. Ledwo zdążyłem założyć moją dziurawą przeciwdeszczówkę. Wracał się przecież nie będę. Znowu wszystko mi przemaka. Grube krople lecą z nieba z taką intensywnością, że mało co widać. Jadę w środek Armagedonu z nadzieją, że się jakoś przebiję.
Mijam pozdrawiające mnie grupki motocyklistów, pochowanych pod wiaduktami. Fajnie to wyglądało, co wiadukt to po obu stronach schowani miłośnicy jednośladów. Jest dosyć ciepła niedziela a że motocykliści są jak muchy i wyłażą jak robi się ciepło, to było ich całkiem sporo. Widać, po motocyklach, że Słowakom się coraz lepiej powodzi. Pamiętam jeszcze czasy Czechosłowacji, więc mam porównanie.
Wyjechałem na autostradę w stronę Preszova. Wszystko już mam mokre, to już mi nie zależy. Kiedyś ta burza przecież musi się skończyć. No i w końcu odpuściła przed samym Preszovem. W mieście było już zupełnie sucho. Tutaj deszcz nie dotarł i mogłem spokojnie uczynić to co już zamierzałem w Koszycach. Wpadłem na niezdrowe żarcie do McDonalds-a i nażarłem się jak dzika świnia, albo jak wild hog. Jak człowiek głodny to zje wszystko i nawet mi smakowało. Słowakom chyba też, bo jadłodajnia pękała w szwach a do kas trzeba było chwilę postać w jednej z wybranych kolejek.
Dużą kawę mają stosunkowo drogo, ale w smaku niczego sobie, więc budy nie spaliłem.
Taki posiłek rozleniwia i chętnie bym trochę nicponierobił, ale komu w drogę temu czas.
Łańcuch znowu został wypłukany przez wodę. Nie mam go już czym nasmarować, więc będzie musiał jakoś wytrzymać dalszą jazdę na sucho.
Za Preszovem odbiłem na mniej uczęszczaną drogę w stronę Bardejova. Niestety niedziela popołudniu i wszyscy wracają z weekendu. Trochę mnie to spowalnia. Dzień się kończy i słoneczko zaczyna się bawić ze mną w chowanego za górami. Pojawia się i znika.
Przez Bardejov przemknąłem szybko bokiem. Za murami jest piękna starówka. Jak ktoś będzie w okolicy to warto zobaczyć.

Obrazek

Na WWS zwiedziliśmy dokładnie zabytkowe piwnice w Bardejovie, serwujące różne smakołyki. Niektórzy nawet odważyli się zdegustować pizzę o dumnie brzmiącej nazwie Katastrofa. Nazwa jednak nie była wyssana z palca, tylko w pełni zasłużona i mieliśmy nieplanowany, nagły postój, połączony ze zwiedzaniem okolicznych krzaczków.
Szybko odbiłem z drogi głównej w stronę granicy. Do ojczyzny zostało mi już zaledwie dziesięć kilometrów.

Obrazek

Jakieś długie było te 10km, bo mi się ciągnęło i ciągnęło. Zaczęło się też robić chłodno, ale postanowiłem, że będę twardy i mocniej ubiorę się dopiero na ojczystej ziemi.
Granica w Koniecznej. Dobrze ją pamiętam. Kiedyś tu miałem niezłą awanturę.
Parę, ładnych lat temu, wracałem ze Słowacji w środku nocy z moją już wtedy narzeczoną. Mieliśmy wtedy paszporty niezbyt ładne, bo były po przejściach. Zamokły nam pod namiotem na wcześniejszej wyprawie rowerowej. Mimo to już wcześniej przekraczaliśmy na nich granicę i nie było problemu. Słowacki strażnik też nie miał obiekcji, ale polskiemu strażnikowi coś się nie spodobało i zawołał szefa zmiany. Okazało się, że szefem zmiany był podobno szef całego przejścia granicznego. Na pierwszy rzut oka wredny typ, no i faktycznie taki był. Zaczął nas traktować nie jak obywateli RP, tylko jak jakichś więźniów obozu koncentracyjnego. Były krzyki i nieprzyjemne słowa. W końcu oskarżył moją narzeczoną, że coś ukrywa i że sfałszowała paszport, bo jedna pieczątka od wcześniejszego kontaktu z wodą, nieco się rozmazała. Uzbrojony pogranicznik stwierdził, że jest sfałszowana i nas nie puści.
No to nie wytrzymałem i trochę mnie poniosło. Przypominam, że jest środek nocy i wszyscy są zmęczeni. Trochę nabluzgałem, czyniąc wyrzuty, że jakim prawem obywateli RP nie chce wpuścić do ich ojczyzny. Strażnikowi też puściły nerwy i atmosfera zrobiła się nieciekawa.
O ile pamiętam to padły groźby, że może nas zatrzymać na 24h. Wtedy wyciągnąłem asa z rękawa, czyli mój jeszcze chyba komunistyczny, papierowy dowód osobisty.
Potem również krzykiem wyjaśniłem panu strażnikowi, że mieszkam w strefie przygranicznej i może mi nafikać, bo od niedawna obowiązuje umowa o ruchu przygranicznym i mieszkańcy strefy przygranicznej mogą na dowód osobisty przekraczać granicę ile razy sobie chcą i niech się udławi tym paszportem.

Obrazek

Strażnika zatkało, jakby dostał młotem w czaszkę. Jego wściekłość na twarzy pamiętam do dziś. Rzucił nasze paszporty przez otwartą szybę do samochodu i kazał jechać.
Najlepsze jest w tym, że tylko ja mogłem przekraczać granicę na dowód a moja narzeczona nie mogła i mógłby ją zatrzymać, gdyby się uparł. Jednak cyrk jaki odstawiłem na granicy musiał całkowicie zaabsorbować umysł strażnika i w ferworze walki nie zwrócił uwagi na ten mały szczególik. Człowiek był młody i głupi, teraz już czegoś takiego nie odważyłbym się zrobić.
To jednak nie koniec tej historii. Kilka kilometrów dalej w lesie w środku nocy, zatrzymała nas straż graniczna. Przetrzepali nam samochód dokumentnie i odpuścili dopiero jak znaleźli kilka butelek z alkoholem. Przypominam, że to były czasy, gdzie przemyt alkoholu z Słowacji do Polski przeżywał dynamiczny rozkwit. Gdyby nie ten alkohol to chyba zaczęliby rozbierać nam samochód he he. Odnalezienie alkoholu straż graniczną uspokoiło, że tylko jesteśmy zwykłymi przemytnikami, jak każdy Polak przekraczający tą granicę.
Nigdy z tak dokładną kontrolą się nie spotkałem. Coś mi tu jednak nie pasowało i sobie trochę porozmawiałem z jednym ze strażników. Okazało się, że to ten wredny szef przejścia, zadzwonił do nich i kazał im nas solidnie przetrzepać i gdyby tylko coś podejrzanego znaleźli, mieli nas zatrzymać. Przemyt alkoholu na szczęście nie należy do procederów podejrzanych, tylko do jak najbardziej normalnych, więc nas puścili. Panowie w gruncie rzeczy byli bardzo sympatyczni i na koniec sobie nawet trochę pożartowaliśmy na temat ich szefa.
Jakieś trzy lata później z mediów dowiedziałem się o dużej aferze na przejściu granicznym w Koniecznej. Podobno przyłapali straż graniczną na jakimś wymuszaniu i pobieraniu wysokich łapówek. Afera sięgała od zwykłych strażników do szefostwa. Podobno całe szefostwo zostało zwolnione i wymienione na nowych ludzi, czyli najprawdopodobniej ten nieprzyjemny typ też poleciał ze stanowiska.
Tak mnie teraz olśniło, że wtedy w nocy, to może on właśnie chciał jakąś łapówkę i dlatego nas straszył i robił z igły widły?
Teraz na przejściu granicznym są zupełne pustki. Nie ma żywego ducha. Po złotych czasach, albo inaczej po czasach przemytu Złotego Bażanta, został tylko nowoczesny budynek, który teraz jest kompletnie niewykorzystany.

Obrazek

Ktoś jednak go jeszcze pilnuje, bo obok stoi samochód osobowy a w oknach są nadal wszystkie szyby.
Po polskiej stronie asfalt całkiem dobry, to jedzie mi się nieźle. W lesie wciągałem na siebie odzież termoaktywną i co tam jeszcze ciepłego miałem. Teraz północny chłód mi nie straszny.
Dzień się skończył i okoliczne serpentyny pokonywałem już w mroku. Zanim dojechałem do Gorlic, zrobiło się zupełnie ciemno. Gdy tylko odbiłem w stronę Jasła, otoczyła mnie wataha motocyklistów na dużych armaturach. Przywitali się kulturalnie. Ja oczywiście też. Jechałem spory kawałek w miłym dla oka towarzystwie, aż przyjemniej kilometry uciekały. Niestety, gdy pojawiła się długa prosta, chłopaki odkręcili manety a ja zostałem znowu sam. No tak Jelonek cienias jesteś, zostały ci tylko trzy biegi i polecisz zaledwie 120 a to za mało w takim towarzystwie. Może lepiej zjedźmy gdzieś w krzaki, żeby nie robić obciachu hehe.
Oczywiście sobie żartuję. Do Jasła nawet szybko doleciałem. W zbiorniku rumuńskie paliwo już się kończy, więc zatoczyłem się na stację Orlen. To było kolejne moje małe marzenie dzisiejszego dnia. Nie żeby zatankować Jelona do pełna, tylko żeby zjeść tego gorącego hot-doga XXL. Za każdym razem się pociapię sosem, ale co tam. Ten smak chodził za mną już od kilkudziesięciu ładnych kilometrów. Normalnie nie jadam, ale na wyjazdach motocyklowych jakoś tak lubię spuentować dzień tym paskudztwem.

Obrazek

Pracownik stacji zapytał mnie, czy zlot się udał?
No w sumie to mi się udał, ale o jaki zlot chodzi?
Tu w okolicy był zlot i było pełno motocyklistów.
A nie to ja na tym zlocie to nie byłem. Byłem odrobinę dalej, ale też fajnie było.
Od Jasła do Pilzna drogę znam już niemalże na pamięć. W Pilźnie polecam wstąpić do baru Taurus. Mają tam wyśmienitą golonkę.
Przed Tarnowem na niebie pojawiły się błyskawice i trochę mnie to zmartwiło. Mam już wodowstręt w stopniu zaawansowanym i kolejnego moczenia w środku nocy już nie zniosę.
Jak będzie lało do samych Kielc to padnę po drodze. Każdy ma jakąś granicę wytrzymałości a ja już swoją mocno nadszarpnąłem.
Zadzwoniłem do BabaLucy, by zasięgnąć języka. Na szczęście pod Kielcami jeszcze nie pada, ale już idą jakieś opady od strony Krakowa. Tam już leje, zatem nie marnuję czasu, tylko ogień w tłoki i po trzydziestu kilometrach błyskawice mam już za plecami. Wyrwałem się z paszczy lwa. Czym bliżej Kielc noc robi się cieplejsza a niebo pogodniejsze. Pojawiły się nawet gwiazdy i księżyc.

Obrazek

Moja powrotna trasa prowadziła obok Pacanowa, więc gdy tylko zobaczyłem nazwę miejscowości, to nie omieszkałem przy okazji odwiedzić poczciwego, starego znajomego.

Obrazek

Koziołka Matołka oczywiście, beeee.

Obrazek

,,W Pacanowie kozy kują
więc Koziołek, mądra głowa,
błąka się po całym świecie,
aby dojść do Pacanowa.
Właśnie nową zaczął podróż,
by ją skończyć w Pacanowie.
A co przeżył i co widział
film ten wszystko wam opowie.’’ (albo inaczej, ta relacja Wam opowie, bee bee)

,,Myśli kozioł: Coś dla ciebie
ta zabawa nie jest zdrowa.
Idź ty lepiej, koziołeczku
szukać swego Pacanowa.
Westchnął cicho nasz koziołek
i znów poszedł biedaczysko
po szerokim szukać świecie
tego co jest bardzo blisko.”

Obrazek

A Koziołek wziął tobołek i Jelona
I wędruje biedaczysko
Po szerokim szukać świecie
Tego co jest bardzo blisko.

Podobieństwo postaci oczywiście czysto przypadkowe, beee, beee.
Żeby nie było, to od razu zamieszczam fotkę z dnia następnego z przerwy śniadaniowej w robocie.

Obrazek

Było piękne słoneczko i ciepełko, ale pierwszy dzień w robocie zaraz po wyprawie to jakaś masakra jest.
Wracając jednak do samego powrotu, bo przecież jeszcze jestem w Pacanowie, jeszcze do domu nie dojechałem. Otóż resztę drogi przeleciałem jednym cięgiem, myślami będąc już dawno w domu. Dojechałem gdzieś przed samą północą. Domownicy już smacznie spali, więc cicho na paluszkach, wciągnąłem całą zawartość lodówki i również poszedłem spać. Tym razem już nie do gnijącego namiotu i już nie w samotności.
Dobranoc.



Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 750
Widzianych krajów: Rumunia, Węgry, Słowacja i oczywiście Polska.
Awarie: Na szczęście dodatkowych awarii tego dnia nie było.

Obrazek


Dodatek podsumowujący całą podróż:
W końcu przyszła pora na małe podsumowanie tego i owego i oczywiście trochę suchych faktów też nie zaszkodzi wspomnieć.

Obrazek

Mój wyjazd trwał dziewięć dni w trakcie których przejechałem 4293km, co daje średni przebieg dzienny 477km. Najśmieszniejsze jest to, że przez cały sezon motocyklowy udało mi się Jelonem przejechać ledwie trzy tysiące kilometrów a potem od weekendu do weekendu robię ciągiem ponad cztery tysiące kilometrów.
Miałem okazję przejechać w tym czasie przez jedenaście krajów:
Słowację, Węgry, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę, Albanię, Kosowo w Serbii, Macedonię, Grecję, Bułgarię i Rumunię. W sześciu z nich, byłem pierwszy raz w życiu. Padało niestety codziennie i przez to wyprawa była znacznie bardziej męcząca, niż mogłem przypuszczać. Ostatnie 1300km musiałem przejechać przy użyciu tylko trzech biegów 1, 3 i 4, bo 2 i 5 przed Sofią, przy zjeździe z autostrady zostały chyba doszczętnie zmielone.
Jelon spalił 136,7L benzyny, co daje 3,18L/100km. Biorąc pod uwagę, że na manetce nie oszczędzałem, gór na trasie też nie brakowało i powrót był na czwartym biegu i kosmicznych obrotach, to średnie spalanie wyszło bardzo przyzwoicie. Jeśli chodzi o ekonomiczną jazdę na czwartym biegu i maksymalnych obrotach to śmiało mogę stawać w szranki z Cruiserem Krysza hehe.
Koszty:
- ubezpieczenie assistance 26zł (było189zł, ale zrezygnowałem po powrocie)
- ubezpieczenie zdrowotne 39zł
- paliwo około 730zł
- opłaty; bilet wstępu do parku, prom, autostrady itp. 170zł
- noclegi około 285zł
- żywność i inne zakupy 540zł
- koszt rozmów telefonicznych będzie z 40zł
Razem wyszło około 1830zł, czyli dziennie jakieś 203zł.

To jednak nie koniec kosztów, teraz będę musiał trochę wydać kasy, żeby Jelona doprowadzić do pełnej sprawności.
Przednia opona do wymiany na mus. Jak policzyłem ile ta opona Metzeler-a wytrzymała to sam się zdziwiłem. Przejechała 56 tysięcy i najdziwniejsze jest to, że jest to opona dętkowa, zamontowana przez ‘fachowca’ bez dętki.

Obrazek

Z resztą tylną też, by wymienić, bo mimo, że bieżnik głęboki to strasznie śliska.
Zgubiłem gdzieś w Bułgarii chromowaną osłonę, ale chyba Jelon będzie się musiał teraz obejść bez osłony. Brzydko wygląda tak bez, ale na razie będę miał na co kasę wydawać.

Obrazek

Po odkręceniu tylnej śruby, mocującej tłumiki, dolny tłumik po prostu spadł na ziemię.

Obrazek

Została tylko osłonka, ale za to jak fajnie teraz pierdzi hehe. Sąsiedzi od razu słyszą jak odpalam.

Obrazek

Łańcuch już się wysłużył, więc cały układ napędowy też będzie do wymiany. Chiński łańcuch, smarowany olejem przekładniowym, wytrzymał 39tyś, czyli całkiem nieźle. Zwłaszcza, że bardzo dużo jeździłem w deszczu i lekkiego życia nie miał.

Obrazek

Zakresu do naciągania jeszcze zostało, ale destrukcja jest poważna i nawet gołym okiem widać pęknięcia i ubytki na wymęczonych pierścieniach ogniwek.
Największy koszt będzie przy naprawie skrzyni i aż się boję na samą myśl jak duża może być skala zniszczeń. Mam już niejakie wyobrażenie po tym co zobaczyłem po spuszczeniu oleju na magnesie korka.

Obrazek

Jednym słowem masakra i najgorsze, że część metalu magnes wyłapał a reszta opiłek musiała krążyć po układzie smarowania.

Obrazek

U góry po lewej stronie widać spory kawałek ułamanego ząbka. To ten co się tak błyszczy.
Na dnie miski po odlaniu oleju też było trochę opiłków.

Obrazek

W takich sytuacjach filtr dokładnego oczyszczania może uratować silnik, ale Jelon niestety nie ma takiego filtra i gładź na cylindrach może być nieźle porysowana opiłkami.

Obrazek

Mimo wszystko ta podróż warta była wszystkich poniesionych kosztów. Widziałem fajne kraje i przeżyłem sporo ciekawych przygód. Wyprawa była bardzo męcząca, głównie ze względu na obfite opady, ale to co złe szybko się zapomina i teraz wspominam głównie te przyjemne chwile. Najbardziej niebezpieczna była jazda na granicy moich fizycznych możliwości i sam wiem, że znowu przegiąłem. Chyba przyszła pora dać sobie spokój z takimi hardkorowymi wyprawami i pora ograniczyć się do bardziej rekreacyjnej jazdy.
Na przyszły sezon nie mam żadnych motocyklowych planów a co czas pokaże to zobaczymy.
Na koniec jeszcze poglądowa mapka całej przejechanej trasy i to by było na tyle.

P.S.
Żono najwspanialsza na świecie, dzięki, że chętnie zostałaś sama z naszymi dzieciakami, tylko po to, bym mógł sobie przez dziewięć dni beztrosko łapać wiatr we włosy (oczywiście w te, które mi jeszcze zostały).

Obrazek


Góra
 Zobacz profil  
Cytuj  
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 25 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

cron
www.linmot.pl


POWERED_BY
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL