No to opis nudnego powrotu do domu czas zacząć
Dzień ósmy, sobota 6 wrześniaNoc była parszywa, deszcz lał się strugami nieprzerwanie. Byłem mocno zmęczony, więc olewałem to co się działo na zewnątrz i głównie spałem, ale kilka razy się profilaktycznie budziłem i za każdym razem słyszałem jak szalał deszczowy Armagedon. Plandeka jednak skutecznie dawała radę i w namiocie nie zaobserwowałem rwących potoków. Mimo to nieprzyjemna wilgoć wdarła się już wszędzie i do tego zrobiło się przenikliwe zimno. Zbyt dużo suchych ciuchów mi nie zostało, więc założyłem resztkę suchego co było. Trzymanie zapasowych ubrań w szczelnie zamkniętych reklamówkach w takich sytuacjach bardzo się przydaje. Dobra odzież termoaktywna też jest na wagę złota. Do rana mogłem spokojnie dospać nie trzęsąc się z zimna. Zupełnie inaczej odczuwa się zimno w suchym powietrzu niż przy takiej przesyconej wilgoci. Przy tak dużych opadach nie bez znaczenia jest też usytuowanie namiotu. Na szczęście jakoś instynktownie rozstawiłem namiot na pochyłym terenie, na małym wzniesieniu w bezpiecznej odległości od spływającej wody.
Kolejna pobudka była już rano, gdy zrobiło się widno. Nie było słychać ulewy, tylko jakieś pojedyncze krople, rozbijające się o poszycie. Wystawiłem badawczo głowę z namiotu i od razu miałem zimny, poranny prysznic. Strużka orzeźwiającej, krystalicznie mokrej wody, spłynęła sobie z plandeki wprost na moją szyję. Po czymś takim natychmiast wszelka poranna senność przechodzi jak ręką odjął.
Niebo ciężkie i zachmurzone po horyzont. Raczej nie ma co liczyć na piękny, ciepły i słoneczny dzień. Czuję, że trzeba się stąd zabierać i to jak najszybciej.
Korzystając z tego, że chwilowo nie pada, opróżniam namiot z dobytku. Skórzane spodnie są zimne, sztywne i nasiąknięte wodą do granic możliwości. Musiałem wziąć trzy głębsze wdechy, żeby się zmusić do ich założenia. Kurtka też wcale nie jest w lepszym stanie. No może na plecach jeszcze trochę suchego, by się znalazło. Teraz to chętnie bym się przytulił do czegoś suchego i ciepłego a nie znowu walczył z lodowatą wilgocią. No i pomyśleć, że teraz w Polsce świeci słońce jest ciepło i sucho. Całkiem zwariowała ta pogoda. Na dalekiej północy ciepełko a na południu zimno i deszcz za deszczem.
Namiotu nie ma jak wysuszyć, więc zwijam go na siłę, wyciskając z niego wodę, ile się tylko da. Nie lubię takich zgniłych poranków.
Dobytek dobytkiem, ale co z Jelonkiem? Wczoraj dwa razy nieoczekiwanie mi zgasł.
Zaciągam ssanie, włączam zapłon i z pewną nieśmiałością naciskam starter. No i nic, zupełnie nic. Zupełnie nic, ale to nic a nic złego się nie zadziało i Jelonek odpalił od pierwszego jak to ma w zwyczaju. Kamień z serca. Jedziemy. Nie tak hop siup, najpierw się trzeba jakoś dostać do drogi asfaltowej.
Śliskie, żółte błoto i mamy taniec z gwiazdami, tylko gwiazd nie widać, bo przecież niebo zachmurzone i noc się skończyła, to jak ma być widać gwiazdy? Zawsze się zastanawiam w takich sytuacjach, jak ja tu wczoraj w nocy podczas ulewy w ogóle wjechałem? Taki syndrom bąka, który przy swoim ciężarze ma za małą powierzchnię skrzydeł, by mógł latać, ale o tym nie wie i sobie beztrosko lata.
Dojechałem w końcu do asfaltu i zaczynam rozpylanie po okolicy, nagromadzonego na kołach błota, niczym z rolniczego rozrzutnika, a spałem gdzieś tam pod tą górą.
Jelonek jedzie jakby nigdy nic. Znaczy się dwójki i piątki nadal nie ma, ale poza tym wszystko po staremu. Jest chłodno, ale na szczęście nie pada, więc humor mi się szybko poprawia. Przejechałem przez most nad jakąś rzeczką i dopiero teraz uświadomiłem sobie skutki tego co się działo w nocy. Zjechałem z drogi nad sam brzeg, by się temu przyjrzeć.
Mała rzeczka już nie była mała i siała spustoszenie, nawet wśród starych drzew.
W nocy naprawdę musiało nieźle lać, skoro rzeka tak przybrała. Z ciekawości odszukałem w Internecie jak wygląda ta sama rzeczka po zimowych roztopach. Jak widać zazwyczaj jest znacznie mniejsza i płynie sobie bardzo spokojnie.
Przy okazji zwiedzania brzegu rzeki okazało się, że nasi tu już wcześniej byli.
Wnioskując po tym co widziałem na Chorwacji to kibice Wisły mieli bardzo podobną trasę podróży co moja he he. Może zamiast nazywać wyprawę ,,W pogoni za słońcem” powinienem nazwać ją ,,Tropem kibiców Wisły” hi hi.
Chmury robią się coraz ciemniejsze, zatem nie marnuję więcej czasu na postoje. Po kilku kilometrach i tak zaczęło padać. Szybko wciągnąłem przeciwdeszczówkę i przypomniałem sobie, że mam przecież gdzieś jeszcze pokrowce na buty. Oleju ledwo starcza na łańcuch, więc buty mam zaniedbane. Już mi kilka razy przemokły i teraz wpijają wodę od razu. Trochę podeschły to jest szansa na ciepło w stopy. Znalazłem na samym dnie pokrowce i szybko zainstalowałem na obuwiu. Na ręce też poszyły suche, zimowe rękawice narciarskie. Wiozłem je aż do tej pory i się w końcu przydały. Gdy w dłonie i stopy sucho i ciepło, zimny deszcz nie taki straszny. Niestety tylko przez pierwszą godzinę, potem człowieka zaczyna szlak trafiać. Rzygam już tą wodą i wszędzie wciskającą się lodowatą wilgocią. Psychika zaczyna mi siadać. No ileż można tak moknąć? Jestem wściekły na całą tą sytuację i na siebie, że się w nią wpakowałem. W Polsce jest teraz 20+ i słoneczko a ja tu na deszczu, wilki, żaby, pijawki i inne paskudztwa. Zaczyna mi się odechciewać tych wypraw, trudu i zmęczenia. Nie chce mi się już dalej jechać. Ooo na liczniku właśnie wyskoczyło osiemdziesiąt tysięcy kilometrów!!!
Zawsze to coś pozytywnego, coś co podnosi trochę na duchu. Szkoda tylko, że w tak paskudnych okolicznościach atmosferycznych. Gdy świętowałem 70 tyś, dokładnie w zeszłym roku to wyszło wtedy słoneczko. No i te bajeczne górskie widoki we francuskich Pirenejach. Za to teraz nic nie widzę, bo oprócz deszczu pojawiła się jeszcze mgła.
Tak sobie jadę i wspominam pod kołami te suche i ciepłe chwile. Osiemdziesiąt tysięcy jeden, osiemdziesiąt tysięcy i dwa a potem trzy i tak kilometr za kilometrem, mozolnie nawijam w deszczu. Jeszcze trochę i będę musiał przerejestrować Jelona jako jednostkę pływającą a nie jeżdżącą. Licznik się przeskaluje na mile morskie i tyle.
Nie dałem rady i gdzieś przed granicą zatrzymałem się na stacji benzynowej, na dłuższy postój. W końcu, by zjeść jakieś śniadanie i przy okazji się trochę ogrzać. Jelonowi zafunduję tankowanie i smarowanie łańcucha. Smaruję oszczędnie i widać, że łańcuch zaczyna mocno cierpieć przez ten deszcz. Zostało mi oleju jeszcze tylko na jedno, może dwa smarowania. Łańcuch i tak jest już do wymiany, więc mi nie zależy, byleby się ogniwka nie pozacierały, bo wtedy głośno tłucze podczas jazdy. Z resztą tłumik też znowu zaczyna denerwująco brzęczeć. Muszę wymyślić na niego jakiś inny patent.
W międzyczasie na stację zajechał minivan z przyciemnianymi szybami. Te boczne miał zupełnie czarne. Może i nie zwróciłbym na to uwagi, ale wysiadło z niego dwóch Arabów. Przynajmniej na takich wyglądali. Po chwili boczne drzwi się odsunęły i zobaczyłem z sześć zawiniętych w czarny materiał młodych niewiast. Było im widać tylko twarze a i to nie wszystkie, bo niektórym zaledwie same oczy. Wszystkie gromadnie, śpiesznym krokiem, udały się w kierunku damskiej toalety. Faceci o równie ciemnej karnacji nie spuszczali ich z oczu aż do samych drzwi toalety. Miałem ochotę zrobić fotkę tej zakamuflowanej damskiej grupie, ale się w ostatniej chwili opamiętałem. Przecież mógłbym za to zostać wysadzony w powietrze, albo rozstrzelany a w najlepszym razie miałbym nieprzyjemną rozmowę z panami, połączoną z utratą aparatu i profilaktycznym naruszeniem mojej cielesności.
Po chwili podjechał mercedes na niemieckich blachach z którego wyszedł spory Arab o objętości co najmniej kilku z niemniej okazałą niewiastą. Była również pozawijana w czarne sukno, ale o znacznie mniejszym stopniu kamuflażu. Od razu podeszli do tych dwóch stojących ciemnych gości. Widać, że się znają i chyba jadą razem, mimo, że ten minivan ma jakieś dziwne tablice. Nigdy wcześniej nie widziałem takich.
Wyszły w końcu z toalety, wcześniej wspomniane dzierlatki i już nieco mniej dokładnie pozawijane. Tak na oko między 16 a 20 lat. Śmichy, chichy jak to mają w zwyczaju dzieci w tym wieku. Zupełnie jak zwykłe nastolatki, tylko te były z wyglądu tak trochę podobne do ‘nindza’. Niezbyt miały ochotę wracać do samochodu, ale zostały odpowiednio zmotywowane przez, nazwijmy to ich opiekunów. Drzwi się zatrzasnęły i szybko tajemnicze samochody zniknęły gdzieś w deszczu.
Dokończyłem kawę, więc pora i na mnie. Porozmawiałem jeszcze z obsługą stacji, jak dojechać do granicy i po chwili znowu moczę Jelona w strugach deszczu.
Granicę przekroczyłem między bułgarskim Vidin a rumuńskim Calafat. Naturalną granicą jest spora rzeka Dunaj. Wybudowali na niej nowiutki most po którym sobie teraz przejechałem.
Rzeka jest pełna wody po brzegi. Ta deszczowa pogoda musi obejmować spory obszar .
Widoki zapewne byłyby nieporównywalnie lepsze, gdyby tego deszczu teraz nie było, ale jest i doprowadza mnie do obłędu.
Przejście graniczne było po drugiej stronie mostu. Mimo, że jestem wewnątrz terytorium UE to nie obyło się bez kontroli dokumentów. Nawet papiery z motocykla pokazywałem, ale poza tym przeszło gładko.
Po drugiej stronie granicy deszcz jest tak samo mokry i jeszcze do tego doszła fatalna rumuńska droga, wypełniona kałużami. Taka typowa połatana pralka na której obluzowane plomby chętnie wypadają. Do tego jeszcze pobocza zryte przez ciężki sprzęt i też trzeba uważać na nawiezione miejscowo błoto. Czasem wykopy mają nawet z metr głębokości. Za jakieś dwa lata będzie tu piękna nowa droga, ale teraz to wygląda bardziej na poligon na placu budowy.
Trzepie całym Jelonem podczas jazdy a ja wkurzony się zastanawiam, czy może być jeszcze gorzej?
Na szczęście od permanentnego obłąkania uratowało mnie rozjaśniające się niebo na horyzoncie. Takie światełko do którego właśnie jechałem w parszywym, deszczowym tunelu. Jak to mówią nadzieja umiera ostatnia a ta nie umarła, tylko robi się coraz okazalsza.
No i udało się, wyrwałem się z zasięgu deszczowych chmur. Przestało w końcu z góry bombardować zmasowanym H2O. Z radości nawet zatrzymałem się na małe siku.
Moja dobra passa właśnie się zaczęła i trwa nadal, bo na poboczu znalazłem takie coś.
Jakaś plecionka ze sznurka. Najpierw skojarzyło mi się, że to element stroju żydowskiego a potem, że to bardziej część stroju cygańskiego. Co by to jednak nie było to zostanie zaadoptowane do Jelona. Brzęczący tłumik jest teraz moim utrapieniem nr1, zatem taki mokry sznurek powinien załatwić sprawę, przynajmniej na jakiś czas.
No i luksus w pełnym zakresie. Nic nie brzęczy, nic nie puka, nic nie stuka. Jelonek mknie niczym rasowy Chopper, wydobywając z wydechów basowe przyjemne dla ucha dźwięki.
Do momentu, gdy droga była mokra i sznurek był sukcesywnie nawilżany, wszystko było w jak najlepszym porządku. Później jednak asfalt zrobił się suchy i system automatycznego nawilżania przestał działać. Sznurek zaczął nieubłaganie wysychać. Najpierw od strony tłumika zrobił się żółty a potem zaczęło się z niego nieźle dymić. Później pojawił się ogień i sznurek podczas płonięcia sobie odpadł, zanim zdążyłem się zatrzymać. Na tłumiku pozostał tylko ślad spalenizny. Patent wytrzymał i tak sporo, bo około pięćdziesięciu kilometrów. Niestety teraz znowu rozlega się denerwujące brzęczenie. Jadę i kontempluję, jak pokojowo rozwiązać ten irytujący problem? Z pełnym brzuchem myśli się o wiele lepiej, więc zatrzymałem się na małe conieco.
Bułeczki zostały podgrzane i smakowały wyśmienicie. Dawno ciepłego nic nie jadłem to smakuje mi teraz wszystko. No a kawusia ze słodkim croissantem, niebo w gębie.
Jak to wcześniej mówiłem, z pełnym brzuchem myśli w głowie biegają jakoś szybciej i celniej, no i wymyśliłem. W kufrze powinienem mieć gdzieś cienki drut. Był oczywiście na samym dnie. Niczym z ,,Czterech Pancernych”, Gustlik gwoździa, owinąłem drucik wokół palca. Stworzyłem sprężynę. Może nie idealna z wyglądu, ale chyba się nada.
Teraz nie będzie miało co spłonąć. Tłumik już nie brzęczy, czyli znowu jest ok. Za sporym miastem Craiova, droga się poprawiła. Nowiutki szeroki asfalt, więc można trochę nadgonić.
Większa cywilizacja to i pojawiły się na obrzeżach skupiska Cyganów romskich. Niektórzy jednak nadal żyją tak jak żyli Cyganie sto, czy dwieście lat temu.
Jeżdżą sobie obładowanymi wozami z miejsca na miejsce. Mają w nich cały swój dobytek.
No i oczywiście musi się jeszcze zmieścić na wozie cała rodzina. Tylko po co im na furze przykręcone dwie tablice rejestracyjne?
Asfalt dobry i co najważniejsze suchy to jedzie się całkiem przyjemnie. Nie należy jednak zapominać, że to nadal jest Rumunia i trzeba na drodze bardzo uważać. Rumuni nie są przyzwyczajeni do motocykli na drodze i różnie bywa z zachowaniem bezpiecznego odstępu, czy też z jazdą na czołówkę. Motocykl z daleka jest raczej postrzegany, jako wolno poruszający się skuter. Motocykliści na rumuńskich drogach to zazwyczaj są obcokrajowcy.
Rumuna motocyklisty to chyba jeszcze nie widziałem.
Jak już mówiłem uważać trzeba. Minąłem groźny w skutkach wypadek. Pędzący TIR przewrócił się na zakręcie i zmiażdżył samochód osobowy. Musiało się to stać dosłownie przed chwilą, bo służby medyczne dopiero jechały.
Taki widok daje do myślenia i zapada na długo w pamięci. Z osobówki chyba nikt nie przeżył.
Później to już było tylko długie nawijanie monotonnych kilometrów. Przed miastem Targu Jiu wjechałem do jakiejś strefy uprzemysłowionej. Tutaj zakłady wyglądają znacznie bardziej szaro, buro i ponuro, niż u nas.
Przy okazji były też roboty drogowe, zerwany asfalt do podłoża i ruch wahadłowy. Korek po horyzont, ale od czego mam motocykl? Boczkiem po błotku, ale w końcu dopchałem się na początek kolejki. Mijanek było jeszcze kilka i skutecznie mnie to spowolniło. Przedarłem się w końcu w obręb miasta na cywilizowaną nawierzchnię bitumiczną. Do centrum się nie pchałem, ponieważ cały czas mam kłopot przy mieszaniu biegami. Każdy spadek prędkości poniżej 20km/h i każde zatrzymanie to kłopot. Przy ruszaniu muszę cały czas pamiętać, by na jedynce bardziej rozpędzić motocykl i potem szybko przerzucić o dwa biegi do góry, czyli na trójkę. Gdy się rozpędzam też muszę za każdym razem myśleć na którym biegu jadę i co najważniejsze nie mogę używać piątego. Kilka razy się zapomniałem i za każdym razem ze skrzyni biegów wydobywał się przeraźliwy dźwięk mielonych zębatek.
Jadę zatem tranzytem tak, jak wskazują znaki. Objechałem miasto lewą stroną i teraz przemieszczam się wzdłuż wałów przeciwpowodziowych, za którymi jest jakiś zbiornik wodny. Nagle Jelonek zrobił buuuu, tak samo jak wczoraj pod koniec dnia. Silnik jednak po chwili zaskoczył i odzyskał swoją moc. Nie na długo jednak. Po kilkunastu metrach znowu było buuuuu. Tym razem już nie zaskoczył. Stoczyłem się na pobocze i próbuje uruchomić silnik. Rozrusznik kręci a silnik zachowuje się tak, jakby nie miał iskry na świecach, albo paliwa. Benzyna w baku jest poniżej połowy i wygląda na to, że bez problemu wężykiem leci do gaźnika. No to jeszcze jedna próba uruchomienia. Motocykl znowu odpalił jak gdyby nigdy nic. Włączam jedynkę i natychmiast gaśnie. Co jest? Objaw jakbym miał boczną stopkę rozłożoną a nawet jej nie ruszałem, bo przed chwilą przecież stawiałem na centralnej.
Chyba już wiem co jest przyczyną. Po przewodzie biegnącym od stopki bocznej doszedłem do kostki schowanej pod bocznym deklem. Odkręciłem dekiel i odpiąłem kostkę.
Motocykl teraz pali za każdym razem i włączenie biegów mu nie szkodzi. Od tego deszczu i błota musiało się coś stać z czujnikiem stopki bocznej. Teraz muszę tylko uważać, by za każdym razem chować stopkę boczną. Kamień z serca, że to tylko to. Gdyby mi teraz sinik wyzionął ducha to trzeba, by było szukać jakiejś lawety z Polski. Na szczęście już w kilka godzin po awarii skrzyni dostałem sygnał z kraju, że w razie co, to mogę liczyć na pomoc przyjaciół. Zawsze to człowiekowi raźniej się jedzie, gdy wie, że w razie co, nie zostanie sam na drodze z problemem. Dzięki serdeczne za chęć pomocy i wsparcie chłopaki.
Jelonek, choć nieco kulawy, ale nadal dzielnie jedzie do domu, więc na razie nie daję za wygraną i uparcie napieram do przodu.
No i tak sobie jadąc niechcąco kątem oka zobaczyłem taki o to drogowskaz.
To nie jest ten sam co zobaczyłem, ale w Internecie znalazłem dla zobrazowania niemalże identyczny. Mało tego, ten drogowskaz był ustawiony dla jadących w przeciwną stronę a i tak dziwnym trafem jakoś wtedy skręciłem głową, że go kątem oka dostrzegłem. Potem dopiero odwróciłem głowę do tyłu i dokładnie przeczytałem TRANSALPINA.
Transalpina tutaj? Myślałem, że jest bardziej na wschód, tak gdzieś bliżej Transfogary.
Ujechałem jeszcze tak z kilometr, no może z półtora, dręczony tą kuszącą nazwą Transalpina.
Nie to nie może być przypadek. Nie dało mi i zjechałem z drogi do przypadkowo napotkanej stacji benzynowej. Od razu dopadła mnie jakaś młoda, wrzaskliwa Cyganka, żebym dał jej kasę. Wyglądała na umysłowo niezbyt zrównoważoną, więc z kieszeni wyciągnąłem jeden euro, tak na odczepnego. Wzięła ode mnie pieniążek i ogląda go uważnie z dwóch stron. Po czym niespodziewanie zaczęła na mnie krzyczeć, że ona takiego dziwnego pieniądza to nie chce. Chce rumuńskiego leja, czy też leie. Jak zwał tak zwał i oddaje mi z powrotem to jedno euro. Zgłupiałem, bo do tej pory to jeszcze żaden żebrak mi nie reklamował podarowanej kasy. Tłumaczę zatem po polsku, że mam tylko euro i złotówki a ich leiów kompletnie niet. Teraz to dopiero młoda Cyganka (tak około szesnaście lat), zrobiła wielkie oczy, gdy się odezwałem w swoim ojczystym języku. Po czym odwróciła się do mnie tyłem i sobie poszła jak gdyby nigdy nic. Przysłuchiwał się temu całemu zajściu pan z obsługi stacji i na koniec rozbawiony parsknął śmiechem.
Ta szalona Cyganka często ich tu gnębi na tej małej stacji a ja spowodowałem, że poszła dzisiaj śmiertelnie obrażona na klientele tejże stacji.
Korzystając z okazji wypytałem sympatycznego pana o tą Transalpinę. Jest jakieś trzydzieści kilometrów stąd. Muszę tylko odbić z trasy którą jadę, tak bardziej na wschód.
Prowadzę teraz wojnę z własnymi myślami, co zrobić? Być tak blisko i nie podjechać chociaż zobaczyć, tak trochę? Poza tym jak Jelonek ma się rozsypać, to chyba lepiej w pięknych okolicznościach przyrody, niż na jakiejś nudnej autostradzie. Będzie wtedy co wspominać.
- Do pełna poproszę, znaczy się na full poproszę.
Pan zalał Jelonka benzyną pod korek. Lepiej mieć pełny zbiornik ruszając w te góry , bo tam stacji benzynowych może nie być. Podobno to najwyżej położona droga w całej Rumunii.
Z świeżo założoną rodziną przejechałem kiedyś Transfogarę w Tico i było zarąbiście, ale Transalpina powinna być jeszcze bliżej chmur.
Wróciłem się te półtora kilometra do tego pamiętnego drogowskazu i odbiłem w lewo, na wschód. Adrenalina od razu mi zaczęła rosnąć, choć na razie jest zupełnie płasko i tylko jedna myśl mi gdzieś tam kołacze na dnie głowy, BabaLuca mnie udusi i będzie miała rację. Teraz to chyba naprawdę przeginam i zasługuję na szlaban na samotne, motocyklowe wycieczki.
Wjechałem na drogę nr 67 i przedzieram się przez przeciętne, rumuńskie wioseczki. Już nawet zaczynam się niecierpliwić, gdzie te góry? Nawet ośmieliłem się zapytać stojących przy drodze policjantów, którędy na Transalpinę?
Odpowiedź była krótka i rzeczowa. Na następnym rozwidleniu drogi jechać w lewo a potem to już cały czas prosto i prosto.
Tak też zrobiłem i wskoczyłem na słynną drogę nr 67C. Na początku tej drogi zupełnie nic się nie dzieje, ot zwykła droga, ale po pewnym czasie na horyzoncie zaczynają się pojawiać góry. Najpierw takie niewinne, łagodne jak baranki a potem coraz to większe i okazalsze.
Już się cieszę na samą myśl przygody. Adrenalina sama rośnie a przecież jeszcze nigdzie nie wjechałem. No właśnie nie wjechałem a czy w ogóle gdziekolwiek wjadę? Nie mam drugiego biegu a z praktyki wiem, że taki najbardziej się przydaje w wysokich górach.
W najgorszym razie Jelonek zdechnie na trójce na pierwszym podjeździe i trzeba będzie się z podkulonym ogonem wrócić te trzydzieści kilometrów do drogi głównej i grzecznie nikomu nie mówiąc, wracać do domu. Przynajmniej jednak nie będę miał wyrzutów sumienia, że byłem tak blisko i nie spróbowałem. Skrzynia biegów przecież może się pod takimi obciążeniami do reszty rozsypać. Co by nie miało się stać to i tak warto spróbować. Muszę się przekonać na własnej skórze. Zupełnie nie wiem co mnie czeka. Adrenalina na samą myśl gotuje się w żyłach.
Góry od dłuższego czasu widać a ja nadal jeszcze jadę po zupełnie płaskim asfalcie. Niespodziewanie miałem miłą przerwę. Zatrzymało mnie tradycyjne rumuńskie wesele.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... .MP4(video)
Weselnicy się bawią na środku drogi, grają, tańczą i śpiewają razem z parą młodą. Sam bym chętnie poszedł potańczyć, ale nie jestem odpowiednio ubrany he he.
Chwile tak sobie popatrzyłem na radosnych ludzi i przejechałem bokiem, machając do pary młodej. Oczywiście odmachnęli. Być może nawet będę uwieczniony na oryginalnym filmie z wesela. Rumuńskie wesele zapowiada się jeszcze bardziej huczne niż te znane mi w Polsce. U nas niestety na weselach taka swojska zabawa zaczyna już przechodzić do historii.
Wesele weselem a tu trzeba jechać dalej, bo robi się już późne popołudnie. Dojechałem w końcu do ostatniej miejscowości, za którą droga zaczyna się wspinać ostro pod górę.
Ni stąd ni z ową pojawili się motocykliści i to grupami. Tak to ich w Rumunii nie widać a jak tylko pojawiły się konkretne góry, to i pojawili się miłośnicy spalinowych jednośladów.
Niemcy, Austriacy a nawet Włosi. Krajowych rumuńskich moto-maniaków, jak i tych z Polski nie zaobserwowałem.
Rozpędziłem się, by w miarę energicznie wskoczyć na pierwszą serpentynę. Potem redukcja z czwórki na trójkę i ostro wchodzę w zakręt. Jelonek na trójce dzielnie ciągnie, choć czuć, że silnik ma spory opór. Serpentyn było kilka i na najbardziej stromej stopniowo spadały mi obroty. Jelonek teraz zachowuje się jak jednocylindrowiec, robiąc mozolne puhh, puhh, puhh. Silnik się męczy, ale jeszcze nie gaśnie. Do tego wszystkiego tłumik znowu zaczął dzwonić.
Aż się prosi, by zredukować do drugiego biegu a tu nie można. Na szczęście kolejne serpentyny były już mniej strome i silnik nieco ożył. Później się wypłaszczyło i zrobiłem małą przerwę. Już wiem, że łatwo nie będzie. Pierwszy górski odcinek i ledwo go pokonałem. Niewiele brakło i silnik nie dałby rady. Niech trochę ostygnie to może będzie lepiej ciągnął.
Za to inni motocykliści na maszynach w których są wszystkie biegi i nie brakuje mocy, dają czadu. Tylko dlaczego wszyscy już jadą w dół a nikt się nie wspina?
Tłumik trochę ostygł, więc zabrałem się za konstruowanie nowego patentu , że tak powiem, patentu tłumiącego tłumik. Poprzedni wynalazek wytrzymał tak z osiemdziesiąt kilometrów i drucik się przetarł. Poza tym ten drut jest dosyć plastyczny a ja potrzebuję coś bardziej sprężystego, żeby utrzymywało cały czas odpowiedni naciąg. Innego drutu nie mam, więc sobie gdybam co tu sprężystego jeszcze mam, poza oczywiście gumką od majtek?
Mam przecież sprężyste siatki, tak zwane pajączki do mocowania bagażu. Odciąłem niewykorzystywany kawałek. Ponieważ gorący tłumik na pewno zniszczy elastyczne gumki, dołożyłem końcówki metalowe z wcześniejszego drucika i wyszło mi takie coś.
Proste, skuteczne i co najważniejsze wytrzymałe.
Pora jechać dalej. Znowu pojawiły się serpentyny, ale już łagodniejsze i silnik jakoś dawał radę na trzecim biegu.
Jak widać jestem już całkiem wysoko i widoczek robi się niczego sobie. Dolina w prawdzie jest trochę zasnuta mgłą, ale u góry widoczność jest całkiem dobra i najważniejsze, że nie pada ten parszywy deszcz.
Jest fajnie, cały czas wspinam się do góry i krajobraz zmienia się na coraz bardziej surowy i dziki. Drzewa znikają gdzieś w dole, zostaje tylko trawa. Wyjechałem na jakiś płaskowyż i jadę niczym ‘hajłejem’ w stronę zachodzącego słońca. Słońca w prawdzie nie widać, ale przyjmijmy, że po przepędzeniu chmur tak mogłoby właśnie być.
Pojawiają się dziko pasące koniki. To chyba wizytówka tego miejsca, bo widziałem je już kilka razy na zdjęciach zrobionych przez kolegów motocyklistów, odwiedzających te rejony.
Tam w oddali widać jakieś niezapowiedziane skupisko budynków.
Wysokość spora, że też komuś się chciało tam osiedlać. Droga prowadziła właśnie tam, więc się przekonałem na własne oczy co to jest. Otóż są to hotele, kurorty i cała komercyjna otoczka wokół tego. Zagnieździli się w tych pięknych okolicznościach przyrody i psują mi krajobraz. Na szczęście to już ostatnie takie skupisko ludzkich budowli z betonu. Potem to już tylko dzikie góry i przepiękne dziewicze krajobrazy. Uwielbiam takie klimaty.
Kawałek za hotelami pojawił się kolejny karkołomny podjazd. Już na pierwszy rzut oka wygląda, że raczej lekko to nie będzie.
Rozpędziłem się i wskakuję na pierwszą serpentynę. Za szybko, jest zbyt ostra i mimo dużego przechyłu nie daje rady utrzymać toru jazdy w obrębie swojego pasa ruchu. Muszę przyhamować. Zmuliłem sprzęta i od razu obroty silnika spadły do minimalnych granicznych. Silnik robi puff, puff jak lokomotywa. Czekam tylko kiedy się wał zatrzyma. To jest rzeźnia dla silnika a nie jazda. Na panewkach są teraz masakryczne naciski i to przy lichym smarowaniu z powodu niskich obrotów. Aż mi szkoda tego biednego, małego silniczka. Przepraszam Jelonek za te barbarzyńskie tortury.
Ostatkiem sił wyszedłem z tego zakrętu. Przede mną kawałek prostej do następnej serpentyny. Stromy kawałek, ale prosty. Ruchu nie ma prawie wcale, więc pora na plan B.
Jazda pijanego Indianina, lub inaczej wężykowanie w stylu dowolnym. Od lewej do prawej, od prawej do lewej i to po całej szerokości jezdni. To jest właśnie fizyka w praktyce. Dzięki takiej jeździe od krawędzi do krawędzi, wydłużam przebytą drogę a zmniejszam siłę jednostkową, potrzebną do pokonania stromego wzniesienia. Silnik Jelonka zaczyna stopniowo odzyskiwać obroty a co za tym idzie i moc. Powolutku, ale się rozpędzam, oczywiście cały czas tropiąc węża. Wskakuję na łuk kolejnej serpentyny. Pierwsza połowa jakoś przeszła a w drugiej części znowu obroty lecą gwałtownie w dół. Silnik zaczyna stękać aż w końcu zaczął szarpać i niestety wyzionął z siebie ostatnie spaliny. Zdechł i to pod sam koniec łuku a już tak niewiele brakło do następnej prostej.
Dalej już nie pojadę w ten sposób. Szkoda teraz byłoby wracać, skoro udało się wyjechać tak wysoko.
Wrzuciłem na luz, trzymając motocykl na obu hamulcach. Zapłon, ogień w tłoki, jedynka, dużo gazu i znowu jadę. Jelon ożył i jest gotowy na dalszą część przygody. Wprawdzie prędkość mamy z pięć kilometrów na godzinę, ale ważne, że znowu jedziemy. Teraz Jelonowi mocy nie brakuje, wspina się po serpentynach bez jakiejkolwiek zadyszki. Nie ma tego złego co, by na dobre nie wyszło, więc spokojnie mogę ćwiczyć do konkursu wolnej jazdy hehe. Mam czas na wszystko, na otarcie potu z czoła, na podziwianie widoków. Nawet tych za mną.
Obawiam się tylko, czy nie zagotuję oleju w silniku przy takim mozolnym piłowaniu na jedynce. Piłuję jednak uparcie na sam szczyt. Chwilę to trwało, ale pokonałem te serpentyny.
Dobrze, że rowerzystów tu nie było, bo by mnie dzisiaj z uśmiecham na ustach na tym górskim podjeździe jak nic wyprzedzali, jeden za drugim he he.
Ważne, że już jestem na szczycie. Jednak okazało się, że to jeszcze nie jest szczyt, tylko kolejny malowniczy płaskowyż. Zrobię przerwę i dam Jelonkowi trochę odpocząć. Przy okazji pstryknę kilka pamiątkowych fotek.
Trochę mnie zaczyna martwić coraz większa liczba chmur i wzmagający się silny wiatr.
Mimo to po płaskowyżu jedzie się fajnie, bo Jelonek znowu daje radę na trójce a chwilami nawet i na czwórce.
Krajobraz surowy jak nie z tej planety. Brak barierek ochronnych, ale asfalt nowiutki i trzyma dobrze. Zapomniałem nawet, że z tyłu mam śliską oponę i powinienem się pilnować.
Kolejne serpentyny, choć położone wysoko to nie były już tak strome i wystarczyła jazda pijanego Indianina. No i minąłem się z jednym rumuńskim samochodem, jadącym z góry. Śmiesznie to musiało wyglądać, gdy tańczyłem po całej drodze. Podczas samej mijanki grzecznie, przepisowo a zaraz po znowu slalom na gigancie.
Przypominam, że cały czas miałem na plecach napis POLSKA. Ooo Poljak się zabawił w Rumunii i teraz wraca wesoły do domu.
Od dłuższego czasu nie widuję innych motocyklistów. Dzień się kończy, jest dosyć zimno i pogoda się psuje, więc pewnie siedzą już w ciepłych miejscach i degustują miejscowe trunki rozgrzewające.
Dojechałem w końcu do najwyżej położonego punktu Transalpiny. Tablicy informacyjnej nie znalazłem, ale miejsce poznać można po komercyjnych straganach.
Akurat musieli się zagnieździć w tym miejscu. Rozumiem jakiś taras widokowy, czy parking, ale po co od razu stragany? Nawet tam nie idę, zwłaszcza, że pojawiły się pierwsze krople deszczu i na tej wysokości wiatr urywa głowę. Swoją drogą, to trzeba mieć żelazne jaja, by siedzieć tu w takiej budce straganowej, podczas na przykład solidnej burzy z piorunami.
Z tego wszystkiego nie sprawdziłem w telefonie na jakiej jestem faktycznie wysokości. Powinienem być na wysokości 2145m n.p.m., czyli na przełęczy Urdele. Dalsza część drogi prowadzi już tylko w dół. Na drugim zboczu góry, spotkałem całkiem sympatyczne osiołki.
To druga obowiązkowa pocztówka tej trasy. Dziko pasące się osiołki muszą być i a jakże są.
Zjazd w dół był szybki a nawet bardzo szybki. Hamulce się grzeją, ale za to silniczek odpoczywa. Oprócz tego, że jest zimno, pogoda się psuje to jeszcze dzień się nieubłaganie kończy i za jakąś godzinkę będzie już zupełnie ciemno. Nie chciałbym z tej góry zjeżdżać po ciemku, więc się dosyć śpieszę. Gdy zjechałem do linii pierwszego lasu przestało w końcu silnie wiać i zrobiło się nieco cieplej.
Ktoś zabił biednego osiołka i leży teraz martwy na drodze. Ptaszydła zdążyły mu już wydziobać spory kawałek zadka. Nie fotografowałem, bo widok przykry.
Na dole lasu tuż przy rzece, Rumuni rozstawili sobie kilka namiotów. W końcu jest weekend. Grillują grają, śpiewają, aż by się chciało swój namiot rozstawić i spędzić z tubylcami jedną noc. Niestety czas mnie goni a do domu droga daleka.
Zakręty i asfalt były fajne, ale tylnej opony nie udało mi się całkowicie zamknąć. Trochę miałem opory przed głębszym wykładaniem się.
Droga jest nowa a i tak częściowo jej już nie ma. Woda sobie zabrała.
Musiały w tym roku być spore opady w tej części Rumunii.
Z tak potężnym żywiołem nie ma żartów. Kawałek dalej było jeszcze osuwisko.
Po prostu kamienie razem z ziemią i kawałkami lasu zsunęły się, skutecznie blokując drogę.
Na szczęście jeden pas ruchu został już udrożniony i mogłem swobodnie przyjechać.
Dojechałem do rozwidlenia drogi i mam mały dylemat, czy dalej jechać drogą nr 67C, prowadzącą do Sebes, czy odbić skrótem nr 7A w stronę Petrosani?
Robi się już półmrok to nie będę ryzykował utknięcia gdzieś na bezludziu, więc jadę w stronę najbliższego miasta. Droga 7A ma niższy numer, czyli musi być jakaś główna, zatem pewnie szybciej dojadę.
Nic bardziej mylnego. Po kilku kilometrach asfalt po prostu się skończył i zostały tylko jego resztki. Po chwili zniknął całkowicie i pozostała mi tylko droga szutrowa.
Mało tego, znowu pojawiły się serpentyny wspinające się na jakaś górę i to wcale nie taką małą. Zaczynam się denerwować. Jestem już bardzo zmęczony i głodny. Miało być szybko, łatwo i przyjemnie a robi się coraz trudniej. Łatwiej się jechało po Transalpinie przez te przełęcze, niż teraz. Wracał się jednak nie będę. Za tą górą musi być miasto.
Na szutrze w półmroku nie da się pogonić, więc trochę schodzi z połykaniem kolejnych kilometrów.
Uparłem się i w końcu wyjechałem na tą przeklętą górę. Widoków nie ma, bo w około gęsty las. Właśnie mi się przypomniało z czego Rumunia słynie. A no słynie z najliczniejszej w Europie populacji Niedźwiedzia Brunatnego. Coś około 5,5 tyś ich tu jest, więc prawdopodobieństwo spotkania sam na sam jest raczej wysokie.
Zaczynam zjazd w dół. Od razu człowiekowi lepiej, że górę nareszcie pokonał. Moja radość nie trwała jednak długo, bo dojechałem do tego o to miejsca.
Sector de drum? Co to niby ma znaczyć? Sektor jakiegoś bębna? Nie pojmuje o co im chodzi?
Po co aż są trzy zakazy ruchu? Jednak pozaklejane, to chyba jechać można?
Dopiero teraz ostrzegają, że teraz to dopiero będą wyboje, zwężenie jezdni, stromy zjazd, spadające na głowę kamienie i brak poboczy? A do tej pory to co kurka wodna niby było? Dwupasmowa wypasiona autostrada, kurka wodna?
Mam mieszane uczucia i nie wiem, czy się bać, czy zawracać, czy olać to wszystko i jechać dalej jak gdyby nigdy nic?
Na szczęście usłyszałem jakiś samochód. To terenówka się wynurzyła z lasu. Trochę obłocona, ale skoro ona dała radę to ja też.
Raz kozie śmierć, jadę. Na razie nic strasznego, taki sam szuter jak był. Później pojawiły się serpentyny w dół i nawet ślady asfaltu. Potem było coraz więcej i więcej asfaltu aż droga zrobiła się powiedzmy prawie asfaltowa.
No i właśnie to było najgorsze przekleństwo tego dnia. Asfalt był, ale dziurawy niczym ser szwajcarski a dziury stosunkowo głębokie. Jechałem zatem slalomem, omijając możliwie co się da. Nie zawsze się jednak dało i wtedy musiałem schodzić aż do pierwszego biegu. Najpierw wpuszczałem przednie koło do takiej jamy a potem jak już przednie się wydostało, to tylne. Z tylnym kołem zazwyczaj nie było większego problemu, ale z przednim trzeba było uważać, żeby niespodziewanie nie przelecieć przez kierownicę.
Pot się ze mnie leje. Droga wysysa ze mnie resztki energii. Normalnie, gdybym nie był taki zmęczony i miał w pełni sprawny motocykl, to pokonanie tej drogi, byłoby fajnym wyzwaniem. Teraz jednak droga daje mi ostro popalić i każdy kolejny kilometr to dla mnie walka o przetrwanie.
Zjechałem z tej góry cały mokry od stresu i potu. Asfalt się znacznie poprawił, choć nadal trzeba uważać na pojedyncze, głębokie ubytki w nawierzchni. Droga prowadzi wzdłuż rzeki i teraz jedzie się prawie jak w kanionie. Po lewej wysokie skały a po prawej szumi rzeka. Szkoda, że już jest zupełnie ciemno i po bokach niewiele widzę. W dzień tutaj zapewne oko byłoby na czym zawiesić.
Nie byłbym sobą, gdybym tej drogi nie znalazł w Internecie w dziennym świetle. Oto ona:
W mroku wszystko wygląda zupełnie inaczej, bardziej tajemniczo i złowieszczo. Widziałem głównie zarysy tych skał, wiszących nad drogą, no i wody w rzeczce po prawej, było wtedy znacznie więcej niż na tym internetowym zdjęciu.
Dłużyła mi się ta droga strasznie, ale w końcu dojechałem do pierwszych zabudowań. Było jeszcze kawałek w dół i w końcu wylądowałem na starówce w Petrosani. Na dole wjechałem w bardzo cieplutkie i przyjemne powietrze, nie to co to zimne górskie. Jakbym wjechał do innego świata. Starówka rozświetlona, gra muzyka i pełno ludzi siedzących przy rozstawionych na zewnątrz barów stolikach. Bardzo przyjemna atmosfera, aż by się chciało trochę tu posiedzieć i odpocząć. No tak sobota wieczorem i tubylcy chętnie korzystają z ciepłego weekendowego wieczoru.
Głodny byłem jak rumuński niedźwiedź, więc kupiłem sobie coś na szybko i równie szybko zalałem pokarm dużą, gorącą kawą.
No teraz to mogę spokojnie iść już spać. Tylko gdzie? Wyjechałem zatem z miasta w poszukiwaniu jakiegoś taniego noclegu.
Asfalt nowiutki z wymalowanymi pasami, noc ciepła, ruch niewielki, więc jedzie mi się całkiem przyjemnie. Rozglądam się za czymś do spania, ale nic ciekawego nie znalazłem. Wjechałem w jakieś jeszcze cieplejsze powietrze, bo teraz to jest zupełnie jak w lecie, chyba będzie ze dwadzieścia stopni. Na stacji uzupełniłem Jelonkowi paliwko i ruszam dalej. Słyszę, że obok jest jakaś niezła impreza. To chyba kolejne rumuńskie wesele. Oj hucznie się tam ludzie bawią.
No i tak sobie jadę i jadę i jadę i dojechałem aż do miasta Deva. Dość już będzie tej jazdy, bo za chwilę zdechnę. Zjechałem na stację benzynową w celu zasięgnięcia języka. Przy okazji znowu coś miejscowego przekąsiłem.
Podczas konsumpcji na stację zajechał patrol policji i oczywiście nie omieszkałem zapytać, gdzie tu tanio można się przespać? Policjanci chętnie pokierowali mnie do dwugwiazdkowego motelu. No to ruszyłem zgodnie z wytycznymi.
Po drodze minąłem strzałkę na jakąś stancję. Nie zawadzi zapytać a może będzie jeszcze taniej? Musiałem zjechać z drogi głównej. Było trochę kluczenia, ale w końcu znalazłem. Niestety dom stoi zupełnie pusty i jest tylko kartka z numerem telefonu.
Nie będę komuś wydzwaniał po nocy, więc siadam i jadę dalej. Szkoda mi tylko tego zmarnowanego czasu na szukanie.
Wróciłem na drogę główną i grzecznie jadę tam, gdzie skierowała mnie policja. Motel był już kawałek za miastem, ale ważne, że znalazłem. Znowu jednak trzeba było dostać się pod noclegownię jakąś, zawiłą ,boczną szutrową drogą. Dwugwiazdkowy motel jest całkiem duży i wygląda na nowy. Na parkingu stoi tylko jeden samochód. Pan na recepcji sobie pali papierosa jakby nigdy nic. Pytam o cenę za noc. Dwadzieścia trzy euro.
Cena mnie trochę zbiła z tropu. Myślałem, że w Rumunii to będzie raczej tanio. Za dwugwiazdkowy motel to wydaje mi się trochę drogo. Próbuję odrobinę zbić cenę, ale recepcjonista jest nieugięty i mówi, że takie są ceny. Cały motel pusty i nie chcą nic zarobić?
Postanowiłem jeszcze poszukać. Jestem już potwornie zmęczony, ale jak widać uparty jeszcze bardziej.
Kilka kilometrów dalej był trzygwiazdkowy hotel, pod którym było pełno samochodów.
W trzygwiazdkowym zaśpiewali 30 euro za noc, czyli faktycznie takie ceny tu mają. Tyle kasy to nie dam. Szukam dalej. Na szczęście ujechałem tylko kawałek i był kolejny hotel a raczej dwugwiazdkowy motel. Cena 20 euro, no to biorę. Niestety nie ma wolnych miejsc.
Do tego pierwszego motelu wracał się nie będę, bo w międzyczasie uzbierało się kawałek drogi. Jadę dalej, może coś jeszcze się trafi?
Niestety nic już nie było, skończyły się zabudowania i żeby tego było mało, skończył się też porządny asfalt. Koleiny, łata na łacie i dziury co jakiś czas. Malowane pasy też zniknęły i jedzie mi się fatalnie. Do tego jeszcze doszły roboty drogowe i co jakiś czas ruch wahadłowy, sterowany sygnalizacją świetlną. Co rusz stoję na czerwonym i zaczynam się mocno irytować na tą całą sytuację.
Mało tego, gdy zjeżdżałem z góry na dole stała policja i mnie zatrzymała. Jeszcze tego mi dzisiaj brakowało. Nie czekając na rozwój wydarzeń odsunąłem szybkę i pierwszy się odezwałem, zanim policjant do mnie doszedł. Dobry wieczór, tak po polski. Policjant zrobił zdziwioną minę a ja nadal ciągnę monolog. Czy nie wie Pan policjant, gdzie tu w okolicy można zanocować? Policjant nie w ciemię bity i od razu przeszedł na język angielski. Pyta mnie po angielsku, czy mówię w tym języku. Odparłem, że odrobinkę i sobie trochę pogadaliśmy. W międzyczasie podszedł do nas drugi policjant i się włączył w rozmowę.
Na moje szczęście okazało się, że za jakieś dziesięć kilometrów będzie kilka hoteli.
Podziękowałem ładnie za informacje i odjechałem. Z tego wszystkiego nie sprawdzili mi żadnych dokumentów, ani nie czepiali się, że za szybko jechałem. To już trzeci raz dzisiaj rumuńska policja udziela mi przydatnych informacji, niczego nie chcąc w zamian.
Po przejechaniu tych dziesięciu kilometrów hotele faktycznie tak jak mówili były. Było tych hoteli z pięć i odwiedziłem je wszystkie i wyobraźcie sobie, że w każdym z nich nie było wolnego miejsca. Miejscowość jakaś wypoczynkowa w górach, weekend i jak na złość kompletny brak wolnych miejsc. Nie muszę chyba mówić jak bardzo teraz żałuję, że nie zostałem w tym pierwszym motelu za 23euro. Już dawno leżałbym sobie w ciepłym łóżeczku, nie wspominając już o odświeżającej kąpieli.
Droga jest coraz gorsza a ja nieustannie jadę. Już nawet nie szukam hoteli, tylko wystarczy mi jakiekolwiek miejsce pod namiot. Gdy do głowy same przychodzą myśli, żeby się choć na chwilę położyć i przespać, nawet w przydrożnym rowie, to nie jest już dobrze.
Niestety teren zrobił się górzysty i ciężko mi znaleźć dobre miejsce pod namiot. Jak jest coś fajnego to od razu jest zajęte przez tubylców. Trafiają się pola uprawne, tylko, że za każdym razem są tak usytuowane, że byłbym widoczny z drogi jak na strzelnicy.
Znalazłem fajną drogę, prowadzącą w krzaki a tam jak na złość pojawił się wrośnięty w ziemię stary Land Rover, cały wypełniony jakimiś pudełkami po sam dach. Za Land Roverem jest jakaś ścieżka a tam w krzakach jakaś drewniana chatka i chyba nawet ktoś w niej mieszka. Spiepszam stąd czym prędzej. Nikt normalny w takim miejscu na pewno nie mieszka. Może jakiś Anglik przyjechał sobie na wycieczkę do Rumunii i go zjedli. Został po nim tylko ten samochód.
Jadę dalej i krew mnie zalewa na tą całą sytuację w którą sam dobrowolnie się wpędziłem.
Nagle łubudu i bez żadnego ostrzeżenia, mając z 80km/h wpadłem na szuter. Asfalt się ot tak skończył. Światła mam nienajlepsze i nie dostrzegłem w porę. Kilkanaście metrów i znowu asfalt się pojawił. Nie minęło kolejnych piętnaście minut i jak nie wyleciałem w powietrze a potem był łomot spadającego Jelonka i następnie dopiero ja ryp, na szczęście z powrotem na siedzenie. Niebezpiecznie porzucało nami na boki, jednak zachowałem zimną krew i jakoś utrzymałem tor jazdy.
Rumuńscy robotnicy drogowi, wysypali sobie w poprzek drogi żwir i zostawili taki usypany wał o wysokości około 40cm i poszli do domu. Jadąc w nocy i w ostatniej chwili, w świetle przedniej lampy, widząc coś takiego w poprzek drogi, człowiek nie jest w stanie wyhamować. Hamulce nacisnąłem i zaraz puściłem, bo na asfalcie w tym właśnie momencie pojawił się też piasek, żwirek i niewiadomo co jeszcze. Koła momentalnie straciły przyczepność, więc niewiele wyhamowałem i na pełnej prędkości wjechałem na ten nasyp, wylatując przy okazji w powietrze. Nie wiem, czy cały Jelon oderwał się od matki Ziemi, czy mi się tylko tak wydawało, ale lądowanie było twarde i zarówno przednie jak i tylne amortyzatory dobiły do samego spodu, wydając metaliczny łomot.
Pod żadnym pozorem, po zapadnięciu zmroku nie jeźdźcie w Rumunii, ale to pod żadnym pozorem. Jeszcze raz powtórzę, w Rumunii nie wolno jeździć po zmroku. No chyba, że się jest tubylcem, zna się wszystkie pozastawiane pułapki i ma się niezniszczalną Dacię.
Koniec, dalej już nie jadę, bo się w końcu zabiję. Przejechałem jeszcze kilka kilometrów, ale już bardzo powoli, rozglądając się za jakimkolwiek skrawkiem ziemi pod namiot. W końcu dostrzegłem łąkę na zboczu góry. Strasznie stromo, ale na szczęście rosa nie spadła i trawa jest sucha. Jedynka, gaz i walczę z koleinami po ciągniku rolniczym. Mam trochę stracha, bo jest bardzo stromo. Musiałem się pochylić mocno do przodu, bo w jednym miejscu przednie koło zaczęło mi niebezpiecznie podskakiwać.
Wyjechałem w końcu na łąkę. Zrobiło się mniej stromo i koleiny po traktorze też zniknęły. Wspiąłem się tak wysoko aż zupełnie przestałem dostrzegać drogę asfaltową.
Pojawiły się jakieś drzewa i krzaki. Tu będzie dobre miejsce na nocleg. Żeby pewnie ustawić motocykl trochę musiałem pokombinować z podkładaniem patyków pod stopkę. Potem to już zostało szybkie rozbicie namiotu. Z pokrowca namiot wyciągnąłem cały ociekający wodą, no bo przecież taki sam sobie zapakowałem. Zaśmierdział się i cuchnie jakąś paskudną zgnilizną. Jeszcze tu zdechnę otruty, zagazowany przez własny namiot. Coś we mnie pękło i stwierdziłem, że mam już wszystkiego dosyć, stanowczo po wyżej uszu. Chrzanić takie wyprawy. Postanowiłem, że to jest moja ostatnia taka samotna podróż motocyklowa. Organizm nie wytrzymuje tego co siedzi w głowie. Jeszcze sobie zrobię krzywdę, albo całkiem zejdę z tego świata i to z własnej głupoty.
Padłem na ryj ze zmęczenia, leżąc w zgniłym namiocie na zboczu góry, nogami w dół.
Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 673
Widzianych krajów: Bułgaria i Rumunia.
Awarie: Do uszkodzonej skrzyni doszła dzisiaj awaria czujnika bocznej stopki.