No to pod choinkę do poczytania ;
Dzień czwarty, wtorek 2 wrześniaDługo nie pospałem, bo koło pierwszej w nocy musiałem się błyskawicznie ewakuować. Najpierw na korytarz a potem w stronę łazienki. Oczywiście światło na korytarzu i w łazience zgaszone, ja w obcym miejscu i nie mam pojęcia gdzie są włączniki. Do tego sceneria jak z horrorów. Grzmoty, pioruny i jakiś huragan. Kolejna burza, ale z tak silnym wiatrem, że wydawało się, że zaraz powyrywa okiennice. Szum wiatru, trzaski, świsty i rozświetlające mrok błyskawice, dzięki którym z resztą bezbłędnie trafiłem do łazienki. Takie migawki z przebłyskami świadomości, jak na amerykańskim filmie grozy.
Tak to była ta żółta kaczka, którą kupiłem w Hercegowinie, to ona zmusiła mnie do wstania w środku nocy i przedzierania się w slipkach w kierunku kibelka.
Gdy było po wszystkim mogłem z ulgą odetchnąć i spokojnie wrócić w pielesze. Tylko ta pogoda mnie martwi. Przy takim silnym wietrze nie da się jechać motocyklem i utknę tutaj na kilka dni. No a co z Jelonkiem, czy się utrzymał, czy leży przewrócony przez wiatr i benzyna i elektrolit właśnie z niego wyciekają? Wystawiłem głowę za drzwi na zewnątrz, ale nic w mroku nie zobaczyłem. Tam się teraz po prostu nie da wyjść, więc poszedłem ponownie spać.
Budzę się rano a tu cisza, nie słychać wiatru. Od razu zbiegłem po schodach zobaczyć co z Jelonem? Nic mu nie jest. Stał bezpiecznie za ścianą sąsiedniego domu, osłonięty od wiatru.
Potem wydrapałem się na taras, by ocenić sytuację i ogólne straty po nocnej burzy.
Niebo ciężkie i niepewne, ale na horyzoncie się jakby przejaśnia, czyli jest nadzieja i najważniejsze, że przestało też padać.
Strat po burzy prawie nie widać. Metalowe krzesła i stoliki stoją jak stały, tylko te plastikowe trzeba pozbierać. Resztę drobnych przedmiotów po prostu należy szukać u sąsiada.
Od razu zabrałem się za pakowanie, żeby później niepotrzebnie nie tracić czasu. Chcę wyruszyć z samego rana, bo nie wiadomo co ta pogoda dzisiaj wymyśli.
Widok z okna pokoju mam tylko na stromą górę, czyli w stronę rezerwatu Biokovo, więc postanowiłem zjeść śniadanie na panoramicznym tarasie.
Z takim widokiem wszystko smakuje bardziej. Pogoda też jakby się poprawiała.
No to zdrówko, na dobry początek dnia. Gdy kończyłem tą kawusię na taras obok wybiegło dwóch małych chłopców. Od razu pobiegli do barierki, by zobaczyć, czy aby na pewno Adriatyk jeszcze jest. Aparat miałem w ręce to żal było nie zrobić fotki uroczym malcom.
Po chwili na taras wybiegła, w nocnym, skąpym stroju, młoda, ładna kobieta i krzyczy do tych malców, by natychmiast wracali do domu. Krzyczy do nich po polsku i w tejże właśnie chwili spostrzegła, że stoję tuż obok, pijąc kawę.
Jej zaskoczona i przerażona mina rozbawiła mnie na cały dzisiejszy dzień. Zanim zdążyła z powrotem uciec do mieszkania, powiedziałem nasze polskie ,,Dzień dobry”.
Teraz już nie mogła tak po prostu zniknąć i musiała odpowiedzieć ,,Dzień dobry”. Kolejny raz zaskoczyłem młodą ładną mamę. Nie dość, że w niezręcznym stroju na mnie trafiła, to jeszcze jestem rodakiem i z grzeczności wypada ze mną zamienić ze dwa słowa. Widzę, że jest bardzo speszona tym całym porannym zajściem, to staram się trzymać swój wzrok bardziej w stronę jej dzieci. Pochwaliłem, że fajne dzieciaki i że też mam swoje w podobnym wieku. Od razu atmosfera zrobiła się mniej krępująca.
Młoda mama mnie przeprosiła i poszła po jakieś okrycie, bardziej stosowne do zaistniałych okoliczności. Teraz mogliśmy już swobodnie rozmawiać, choć widziałem, że nadal jest jej trochę wstyd za poranek. Okazało się, że jest tu z mężem na wakacjach i do Chorwacji jeżdżą prawie co toku, bo mieszkają w Cieszynie. Nad Adriatyk mają tylko 200km więcej niż nad Bałtyk a nad Bałtykiem pogoda jest bardziej niepewna to wolą tu. Do tej pory mieli upał i dopiero wczoraj popołudniu pogoda się popsuła.
No tak, Luca przyjechał to przecież musiała się popsuć.
Potem na taras wszedł jej mąż i dołączył do rozmowy. Pytałem czy byli w rezerwacie Biokovo, ale niestety nie byli, tylko coś słyszeli, że fajny. Pochwaliłem się, że właśnie się tam wybieram i namawiałem, by koniecznie też odwiedzili ten rezerwat. Skoro są tak blisko to szkoda nie skorzystać.
Dzieciaki cały czas czekały przy werandzie aż odpalę motocykl. Babcia właścicielka z resztą też. Stała pół metra ode mnie i uważnie obserwowała jak mocuję bagaże. Śledziła każdy mój ruch, by na końcu wydać opinię. Stwierdziła, że dobrze zamocowane, kiwając z aprobatą głową. Pożegnałem się ze wszystkimi i ruszyłem w stronę Makarskiej a potem odbiłem na drogę, którą wczoraj przyjechałem. Musiałem się cofnąć ze sześć kilometrów, ale to nic. Najważniejsze, że szlaban był już otwarty.
Niestety pan od szlabanu, wyskoczył z budki i macha bym się zatrzymał. Chce kase, bo inaczej mnie nie wpuści. Chce ileś tam kun. A skąd ja mu wezmę teraz kuny? Niech mnie najpierw wpuści do rezerwatu to mu nałapie tych kun i będziemy kwita.
Uparł się i nie chce wpuścić. Do Makarskiej po bankomatowe kuny nie chce mi się wracać, to negocjuję dalej. Może euro?
Jegomość się krzywi, ale w końcu się zgodził. Zabrał aż 10euro, ale za to na otarcie łez wspaniałomyślnie podarował mi kilka kun, ryb i niedźwiedzi.
Ledwo się z tym wszystkim zabrałem i ruszyłem w stronę rezerwatu. Najpierw pod górkę, wąską drogą przez las a potem już zaczynają się malownicze serpentynki.
Czym wyżej się wspinam tym przepaście większe i widoczki fajniejsze. Brak barierek miejscami potęguje doznania. Jak ktoś ma lęk wysokości to lepiej niech się tam nie wybiera.
Słoneczko zaczyna się przebijać zza chmur, ogrzewając chłodny poranek. Widoki, zakręty, przepaście i adrenalina sama rośnie jak na drożdżach. Asfalt jest bardzo wąski i nie najlepszej jakości, jednak ruchu prawie nie ma żadnego. Na całej trasie widziałem tylko dwa stojące samochody osobowe. Jeden był z obsługi restauracji. W połowie drogi była właśnie otwierana restauracja a drugi to był chyba jakiegoś bacy. No i jeszcze wyprzedziłem jadący 2km/h skuter na którym pod strome wzniesienie wdrapywał się kolejny baca. Skąd wiem, że to baca, bo wyglądał jak baca. Na nogach filcowe gumiaki, na plecach jakiś kożuch, na głowie kapelusz i długa siwa broda z przodu. To musiał być baca, tym bardziej, że owce i krowy też w tej okolicy widziałem.
Krajobraz się nieco zmienił na bardziej księżycowy i niespodziewanie morze gdzieś zniknęło.
Kilka razy próbowałem nakręcić filmik, ale na tych dziurach nie wytrzymywał telefon i się niespodziewanie podczas jazdy wyłączał. Pewnie w wyniku drgań bateria traciła styk.
Po kilku kilometrach morze znowu się pojawiło. Teraz to widać, że jestem już całkiem wysoko. Fajne takie wdrapywanie z poziomu morza na sam szczyt. Po Alpach jak się jeździ to z doliny w górę a potem znowu na dół do góry a tutaj jedzie się od kompletnego zera i przewyższenie jest niemalże tyle samo co wysokość nad poziomem morza.
Na górze zaczyna wiać silny wiatr i pojawiają się niepokojące chmury od strony lądu.
Od strony morza jest nadzieja na poprawę pogody a jak się tylko popatrzę wgłąb lądu to nadzieję tracę coraz bardziej.
Nie ma co się ociągać, zatem przyśpieszam tempa. Najwyżej w drodze powrotnej jak się wypogodzi, zwolnię i zjadę sobie relaksacyjnie, kontemplując otoczenie.
Udało mi się w końcu nagrać filmik, za trzecim, czy też za czwartym razem.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... 246246.MP4Na szczycie góry dostrzegłem kapliczkę, czy też kościółek i wydawało mi się, że to właśnie jest cel mojej wyprawy.
Droga jednak o tym nie wiedziała i prowadziła mnie zupełnie gdzie indziej. Uparcie prowadziła mnie gdzieś w chmury. Na górę, której nie było widać, bo cała była ukryta.
Wjechałem w gęstą mgłę i tak wspinam się po coraz to ciaśniejszych serpentynach. Mało co widać a przepaście wyczuwam po pordzewiałych barierkach. Zrobiło się zimno, wilgotno i mrocznie a ja sam, samiuteńki w tym wszystkim. Lubię takie klimaty, niczym z mrocznych baśni. To nic, że nie ma widoczków, ale i tak jest fajnie. Niestety dalej już nie pojadę.
Droga zamknięta, zakaz ruchu i brama też zamknięta. Straszą nawet jakimiś wilkołakami ludojadami.
Trudno się mówi i jedzie się z powrotem, ale zaraz, zaraz jest jakaś tabliczka.
Cerkiew Sveti Jure no to idę dalej z buta. Ścieżka też jest fajna, umiejscowiona na stromym zboczu góry i cała tonie we mgle.
Kompletnie nie widzę dokąd idę, ale idę i już. A może to nie tędy?
A może na przełaj będzie szybciej? W końcu z mgły wyłoniły się kontury cerkiewki.
Miałem nadzieję, że da się wejść do środka, ale niestety drzwi były zamknięte. Zrobiłem tylko marną fotkę przez zaparowaną szybkę w drzwiach.
Dopiero za którymś razem wyszło jakie takie zdjęcie i mogłem na wyświetlaczu zobaczyć jak wygląda wnętrze cerkiewki.
Ścieżka prowadzi jednak dalej, zatem idę obadać. Nie wiem gdzie idę, ale idę przed siebie jak leming. Idę i idę aż wyszedłem na jakiś plac, idę dalej a tam Jelonek stoi. Ty Jelon a co ty tu robisz? Okazało się, że ścieżka prowadzi dookoła szczytu i wyszedłem po drugiej stronie. Przy dobrej widoczności to pewnie od razu wiadomo o co chodzi, ale w gęstej mgle wrażenia są zupełnie inne. Trzasnąłem sobie ‘słiit focie’. Się pochwalę i wyślę kolegom a co hi hi.
Nagle się błysnęło i zagrzmiało. O oo, najwyższa pora stąd zmiatać. Na szczycie jest chyba jakieś, żelastwo, jakaś antena czy coś w tym rodzaju? Szybko nakręciłem filmik i w nogi.
http://chomikuj.pl/Luca/W+pogoni+za+slo ... 228359.MP4Zaczyna kropić a ja staram się w miarę szybko zjechać na dół. Teraz jadę przy samych barierkach i się zastanawiam co by było gdyby?
Barierki stare, pordzewiałe, niektóre pokrzywione od uderzeń, czy nawet rozprute a jeszcze inne to już w ogóle jak ta na zdjęciu. Podparta kamieniem i przymocowana cieniutkim, pordzewiałym drucikiem. Przecież jakbym się tylko przytulił do takiej barierki to poleciałbym w przepaść razem z tą barierką.
Grzmi coraz częściej i mżawka szybko przechodzi w rzęsisty, zimny deszcz. Śpieszę się coraz bardziej aż do momentu, gdy serce podeszło mi do gardła. Gdy byłem na środku serpentyny, zawiniętej w lewo z naprzeciwka nagle wyskoczył mi z mgły samochód. Jest bardzo wąsko i nie ma miejsca na nas dwóch. On jechał szybko i ja też, on się mnie nie spodziewał a ja jego. Obaj mieliśmy nietęgie miny. On uciekł w stronę skały a ja gwałtownie odbiłem na tym śliskim, mokrym, chorwackim asfalcie w stronę przepaści. Oj zrobiło mi się ciepło, zjechałem na samą, samiusieńką krawędź i się minęliśmy na żyletki.
Gdybym jechał puszką to taki manewr w tym miejscu by się nie udał i byłoby pac jak nic. Teraz zrozumiałem pochodzenie tych wszystkich wgnieceń na tych starych, pordzewiałych barierkach. Od teraz jadę już ostrożniej i każdy niewidoczny w gęstej mgle zakręt, biorę tak, jakbym miał się z kimś zaraz mijać.
Rozlało się na dobre i jak to w górach bywa, rzeka lubi sobie płynąć drogą a nie poboczem. Jelon robi za fontannę i generuje po obu stronach niezliczone, orzeźwiające strumienie. Dobrze, że nie ma pieszych. Kilka kilometrów w dół i już jestem na czymś w rodzaju płaskowyżu. Jest nawet jakaś bacówka. Miałem nadzieję, że się tam schronię na chwilę, ale była niestety zamknięta a w okolicy żywego ducha.
Po drugiej stronie drogi w dolince jest nawet mały ogródek w którym rosną sobie ziemniaczki i kapusta. Nie ma tego wiele, ale każdy skrawek ziemi jest tutaj skrupulatnie wykorzystywany. Wszędzie są skały a tu proszę, taka mała oaza się ukrywa.
Schroniłem się pod gałęziami i przeczekałem burzę. Miałem zamiar na szczycie Sveti Jure zrobić artystyczne zdjęcie, nadgryzionego jabłka, ale moje plany spaliły na panewce i dopiero teraz zrobiłem zdjęcie, niestety zaparowanym obiektywem.
W międzyczasie minęły mnie dwa małe busy Isuzu, wypakowane turystami. Jadą na szczyt, tam gdzie byłem. Motocyklem to pryszcz tu wyjechać, ale szerokim busem to jako kierowca miałbym pietra. Ledwo toto mieści się między skałą a barierką a co dopiero myśleć tu o jakichś mijankach. Turyści siedzący od strony przepaści też pewnie robią w pory ze strachu.
Wyjazd na Sveti Jure nie jest jakoś specjalnie technicznie trudny, ale jest niebezpieczny właśnie ze względu na mijanki na bardzo wąskiej i krętej drodze.
Czym niżej zjeżdżam tym pogoda robi się łaskawsza. Niestety tam gdzie jeszcze przed chwilą były śliczne widoki, wdarły się już chmury.
Zjazd po mokrej drodze chwilę mi zajął. W dolnych partiach, minąłem trzech wspinających się rowerzystów. Mają chłopaki zdrowie i kondycję. Jeszcze nie wiedzą co ich czeka tam na górze. Na samym dole droga zrobiła się zupełnie sucha. Przy szlabanie zażartowałem, że wnoszę reklamację, bo na górze kompletnie nic nie widać i ciągle leje. Pan szlabaniarz sobie pomyślał, że ja tak na poważnie i się posępnie zmarszczył. Dopiero potem jak mu wyjaśniłem, że sobie żartuje się roześmiał od ucha do ucha.
Znowu zjeżdżam w stronę Makarskiej a że drogę już znam to sobie trochę pozwalam i znowu serce w gardle. Na samym zakręcie rozlany olej. Taka wstążka, jakby komuś z miski olejowej wyciekło. Pełny przechył na prawo i udało się ominąć. Wystarczyło, żeby którakolwiek opona tylko liznęła tego paska oleju i jak nic poleciałbym ślizgiem na lewy pas a potem w barierę. Na rozlany olej na drodze nie ma mocnych, w ostrym zakręcie żaden motocyklista się nie utrzyma. Motocykl nagle zachowuje się jak na mokrej, lodowej ślizgawce.
Muszę podwójnie uważać w tej Chorwacji, bo dzisiaj już drugi raz mi serce do gardła podeszło.
Zjechałem do Makarskiej i znowu zaczęło kropić. Pewnie chmura przyszła za mną. Odbiłem na południe, drogą położoną nad samym Adriatykiem. Jeszcze raz w przelocie, zerknąłem w stronę mojego noclegu i już mnie nie ma.
Jak tylko uciekłem przed chmurą, pojawiło się słoneczko i ciepełko. Temperatura tak około dwudziestu pięciu stopni, bajeczne widoki i rewelacyjna kręta droga. Po prostu motocyklowy raj. Tego mi było trzeba. Jak pies z wywalonym jęzorem zatraciłem się bez pamięci w łapaniu miękkiego wiatru w nozdrza. Na tyle zapomniałem o całym pozostałym świecie, że przez spory kawałek się nie zatrzymywałem i przez to też nie zrobiłem żadnych zdjęć a szkoda, bo było co fotografować.
W końcu jednak w brzuchu zaburczało i musiałem gdzieś się zatrzymać. Wypatrzyłem jakąś sympatyczną restauracyjkę, wypełnioną lokalnym kolorytem.
Przesiadywali w niej głównie tubylcy, na jakimś piwku, czy też kawusi. Dyskutowali o czymś o czym nie miałem bladego pojęcia, bo tylko co któreś słowo wydawało mi się znajome.
Gdy przyszła pani kelnerka zza pazuchy wyciągnąłem wszystkie kuny, ryby i niedźwiedzie jakie miałem. Mały handel wymienny a że głowy do handlu nie mam to dostałem tylko kawusię i kromala nabitego na drewniany szpikulec.
Smakowało lepiej niż wyglądało i najważniejsze, że już głodny nie byłem. Na odjezdnym zaczepiły mnie dwie, siedzące obok panie. Takie typowe gospodynie z rodzaju wiedzące wszystko i o wszystkich. Musiały zauważyć już wcześniej jak zdejmowałem kamizelkę z napisem, że jestem z Polski, bo od razu zapytały coś w rodzaju; po coś tu przyjechał?
Potem dodały: przecież wy tam w Polsce macie morze. Oczywiście potwierdziłem, że a jakże mamy a i owszem, ale teraz to już u nas zima a u was nadal ciepło i wymownie pokazuję w stronę słońca. Panie się trochę pośmiały i dalej pytają o klimat, to mówię, że przed wyjazdem nad ranem bywały już temperatury zaledwie +6stopni.
Na paniach zrobiło to wrażenie i przyznały, że faktycznie u nas to już musi być zima, bo jak w Chorwacji jest 6+ to zimę mają wtedy na całego.
Pomachały mi jeszcze na dowidzenia jak odjeżdżałem w stronę Dubrownika.
Po jakimś czasie malownicza droga nad błękitnym Adriatykiem, odbiła w głąb lądu i straciłem widok na morze. Góry też jakby się rozstąpiły i wjechałem w jakąś dolinę.
Od razu pojawiły się przy drodze stragany obwieszone owocami i warzywami.
To dolina mandarynkowa, przynajmniej tak sobie ją nazwałem, ze względu na niezliczone sady mandarynkowe.
W nadmorskiej części Chorwacji ciężko jest o kawałek ziemi uprawnej, ponieważ dominuje lita skała lub po prostu kamienne podłoże. Tutaj w tej dolince pojawia się warstewka ziemi i jak widać jest skrupulatnie zagospodarowana przez tubylców.
Mandarynki są nadal zielone, ale jeszcze z miesiąc i pewnie będą się nadawały do skosztowania.
W dolince skwar i gorąco. Nareszcie zaczynam się smażyć na słoneczku tak jak to sobie wymarzyłem przed wyjazdem. Szybko przeleciałem po jedynej długiej prostej na tej trasie. Ponownie pojawiły się góry i droga też postanowiła się na nie wspinać.
Z góry miałem teraz niezły widok na całą mandarynkową dolinę.
Widać rozbudowany system nawadniający. Roślinki mają co pić to i ładnie owocują.
Wielka woda znowu wróciła i mogę podziwiać morze i góry jednocześnie. Pogoda nadal dopisuje, nic tylko się cieszyć jazdą w tak pięknych okolicznościach przyrody.
Chorwacja mi się jednak skończyła i znowu jestem w Hercegowinie. Przejście graniczne jest i są nawet umundurowani strażnicy, ale jeden siedzi na krzesełku z wyprostowanymi nogami i czyta jakaś gazetę a drugi bawi się telefonem komórkowym. Samochody normalnie przejeżdżają to i ja też.
No i takim o to sposobem można się dostać do Bośni i Hercegowiny bez jakichkolwiek dokumentów. Potem wystarczy odbić wgłąb lądu i starać się wyjechać gdzieś na północnej granicy i mamy kłopociki jak nic.
Bośnia i Hercegowina ma tylko maleńki dostęp do morza, ale dobre i to. Brzeg zagospodarowali głównie kurortami i małymi przystaniami.
Wypatrywałem jakiegoś kawałka piaszczystej lub kamienistej plaży, ale się nie dopatrzyłem niczego co by przypominało ogólnodostępną plażę. Raczej beton, albo naturalne skały.
Chorwacja chyba taki najgorszy kawałek wybrzeża oddała Bośni i Hercegowinie. Nie tak dawno się przecież tu wojna toczyła o każdy kawałek ziemi.
Ogólnie krajobraz jednak jest równie piękny jak w Chorwacji.
Portu dla jakichś większych morskich statków to nie widziałem. Może mają jeszcze jakąś wyspę i tam mają duży port na otwarte morze?
Po ilości marketów usytuowanych przy drodze można rozpoznać, że w Hercegowinie mają towar taniej niż w Chorwacji, zatem korzystając z okazji uzupełnię sobie zapasy.
W sklepie jest wszystko, począwszy od lin okrętowych, grobowych zniczy a skończywszy na dziale z rybami, ośmiornicami, krewetkami i innym oślizgłym paskudztwem, żyjącym w słonej wodzie.
Nie wiem jak ludzie mogą się tym zajadać, ale o gustach się nie dyskutuje. Każdy lubi to co lubi, ponoć kwestia tylko odpowiedniego przyrządzenia i wszystko smakuje jak kurczak.
Zrobiłem zakupy, wychodzę ze sklepu i nie wierzę własnym oczom. Z nieba leją strugi deszczu. Przecież było słoneczko to skąd do jasnej Anielki wziął się ten deszcz? Znowu chmura za mną przylazła i co już się teraz nie odczepi?
Jelona przestawiłem pod daszek marketu, co by nie mókł i zacząłem pałaszować moje świeżo zakupione zdobycze.
Tak mi ślinka pociekła na kawałek ciasta, że aż sobie kupiłem. Dopiero przy otwieraniu spostrzegłem, że napisy są po polsku. Ciekawe ile przepłaciłem za ciasto Wiedeń? Mniejsza z tym, najważniejsze, że było pyszne. Na deser zostawiłem sobie figę z makiem z pasternakiem he he. Maku w prawdzie nie mam i pasternaka też. Nawet nie wiem co to jest ten pasternak?
Ważne, że mam figi to sobie podjem. Takich dobrych to jeszcze nie jadłem. U nas w marketach to są głównie suszone a jak już są te nie suszone, to tak nie smakują jak te tutaj.
Chciałem jedną przetransportować do domu tak na skosztowanie, ale wytrzymała w kufrze Jelona tylko dwa dni.
Chmura tak jak szybko przyszła tak i sobie poszła. Znowu zaświeciło słoneczko i choć asfalt jeszcze mokry to skorzystałem z okazji i czmychnąłem w stronę słońca.
Po chwili znowu byłem na Chorwackiej ziemi a tam asfalt suchutki. Ani kropelki deszczu nie było. No tak musiało padać akurat tam, gdzie był Luca. Następnym razem muszę się wybrać do krainy deszczowców to wtedy pewnie będzie jak na złość słońce he he.
Granicę przekroczyłem tak jak wcześniej, bez jakiejkolwiek kontroli. Znudzeni strażnicy robią co mogą, by im dzień jakoś przeleciał, ale zatrzymywać i kontrolować im się nie chce. Już pewnie im się nawet rewizje osobiste znudziły. Może gdybym był blond laską o długich nogach, odzianych w ciasną, motocyklową skórę, to by się zainteresowali, ale że nie jestem to przemknąłem niezauważony.
Pogoda znów dopisuje, więc nie ma co narzekać a nawet robi się lekki upał. Jest też duszno to po południu mogę się spodziewać kolejnego prysznica.
Na razie jednak wyskakuję z ciuchów, bo pot zaczyna się lać tu i ówdzie. Nareszcie z kufra wygrzebałem letnie rękawiczki i od razu jest przyjemniej.
Widoczki jak marzenie, asfalt idealny, Jelonek rwie do przodu, czegóż chcieć więcej?
Teraz już nie zapominam o robieniu fotek, tylko co kawałek się zatrzymuję, bo potem w zimie będzie co wspominać.
Kawałek za mostem minąłem trójkąt ostrzegawczy a za nim stojącego Forda Fokusa na krakowskich blachach. Trochę mi się nie chciało, ale w końcu to przecież rodacy i się zatrzymałem. Podszedłem i kulturalnie pytam się co się stało? Parka studentów ucieszyła się na mój widok a szczególnie na to, że mogą z kimś pogadać po polsku.
Samochód im zgasł podczas jazdy i nie chce zapalić. Rozrusznik kręci a silnik nie załapuje.
Paliwo jest, wszystko jest a nie działa. Jechali na wakacje do Dubrownika i nie dojechali.
Pod maską wszystko wygląda w miarę przyzwoicie. Widać jednak, że przy elektryce ktoś kiedyś już coś kombinował. Studenciaki oczywiście nic nie wiedzą, bo brykę niedawno kupili. Poruszałem wszystkie złączki, sprawdziłem, czy jakiś przewód się nie obluzował a potem chciałem jeszcze odpiąć na chwilę akumulator. Może komputer dostał pomieszania zmysłów od upału i się przywiesił? Oczywiście żadnych kluczy przy sobie nie mają, jadą ot tak sobie.
Jakie było ich zdziwienie, gdy zdjąłem Jelonowi siedzenie i wyciągnąłem garść kluczy.
To toto ma bagażnik i klucze?
No ciężko to nazwać bagażnikiem, ale trochę niezbędnych kluczy się mieści i jak widać czasem się przydają.
Znalazłem klucz dziesiątkę i zdjąłem na chwilę klemę z plusa. Nie chodzi tu o telefonię komórkową, tylko o biegun akumulatora. Pokazuję i objaśniam, jak to ma w zwyczaju mówić podróżnik Wojciech Cejrowski he he.
Chwilkę odczekałem i podłączyłem ponownie. Potem poprosiłem o kluczyki do stacyjki. Nie chcieli dać, ale po odpowiednich pertraktacjach i Jelonie jako zastaw, dali nie stawiając oporu. Włączyłem zapłon i obserwuję co się dzieje z kontrolkami. Nie zauważyłem nic niepokojącego, no to pierwsza próba. Poruszyłem dłońmi niczym Koperfild, przekręciłem kluczyk w pozycję rozruchu i silnik ku mojemu zaskoczeniu od razu zaskoczył. Oczywiście utrzymałem pokerową minę, że tak właśnie miało się stać. Moi nowi znajomi patrzą na mnie z niedowierzaniem, że samochód znowu działa. Od razu im się humory poprawiły.
Do dziś dnia tak naprawdę nie wiem w czym tkwiła awaria i czy coś faktycznie się przyczyniłem do uruchomienia, czy to tylko zbieg okoliczności? Mam jednak nadzieję, że problem się nie powtórzył i młodziaki spędzili szczęśliwie wakacje w Chorwacji.
Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.
Spory kawałek jechaliśmy razem do czasu aż zobaczyłem znajomą zatoczkę. Pomachaliśmy sobie na do widzenia, oni pojechali w stronę Dubrownika a ja zostałem.
Przy bliższym rozpoznaniu terenu okazało się, że pomyliłem zatoczki, to nie ta co chciałem.
Kilka kilometrów dalej była następna i okazało się, że to strzał w dziesiątkę.
Byłem tutaj Ticem w podróży poślubnej, jedenaście lat temu. Mieliśmy wtedy przyklejony na tylnej szybie napis MŁODA PARA, hehe. Trochę się tu zmieniło, ale nadal jest to urokliwe miejsce z maleńką, ustronną plażą.
Zjechałem w dół bardzo stromym, betonowym zjazdem i zostawiłem Jelona na betonowej platformie.
Dalej zjechać się już nie da. Resztę zbocza trzeba pokonać na piechotkę schodkami w dół.
Spotkałem nastoletnią córkę właściciela posesji u którego wtedy wynajmowaliśmy pokoik. Jedenaście lat temu było to jeszcze dziecko a teraz to dziecko wygląda jak dorosła kobieta i biegle rozmawia ze mną po angielsku. Opowiedziałem swoją małżeńską historyjkę i zapowiedziałem się na przyszłość, że jeszcze tu kiedyś wrócę z BabaLucą i babaluczątkami.
Po miłej pogawędce zszedłem sobie na mini plażę. To w sumie najmniejsza plaża na jakiej zdarzyło mi się być i nie ma nawet piasku, tylko kamienie, ale klimat ma jedyny w swoim rodzaju. No i przy okazji miłe wspomnienia wracają.
Posiedziałem chwilkę na plaży, ale nie za długo, bo Dubrownik już czeka. W drodze powrotnej spotkałem właściciela, niestety nie dało się zbytnio z nim porozmawiać, bo mówił tylko po chorwacku. Jego córka zdała mu jednak relację z mojej wizyty i jak najbardziej zaprasza w swoje progi.
By się dostać do Dubrownika najpierw musiałem sforsować most doktora Franja Tudmana. Jakieś pięćset osiemnaście metrów długości. Nic specjalnego, ale wizualnie całkiem ładny.
Okazuje się, że Dubrownik po tych jedenastu latach jeszcze całkiem dobrze kojarzę i od razu odbiłem w stronę starówki.
Tutaj sezon turystyczny trwa nadal i nie brakuje turystów oraz turystek.
Podjechałem pod same mury obronne i nawet kawałek przejechałem pomiędzy murami. Szkoda, że nie było się gdzie zatrzymać, by zrobić fotkę. Wąska mocno zacieniona droga między dwoma wysokimi, starymi, murami kamiennymi, które tworzyły klimat niczym z mrocznych baśni o złych księżniczkach i równie złych księciach.
Nic dziwnego, że te potężne mury nigdy nie były zdobyte. Naprawdę solidna konstrukcja.
Do środka nie wchodziłem, bo mi się po prostu nie chciało. Jest gorąco, ja w skórze, zatem chodzenie po murach nie jest najlepszym pomysłem. Jest pięknie i ciekawie, ale już tu byłem i wiem jakie atrakcje na mnie czekają. Pojeździłem sobie jeszcze przez chwilkę po starówce i przy okazji zrobiłem kilka fajnych fotek.
Trochę żal już opuszczać tak piękne miejsce, ale zew drogi wzywa, zatem ogień w tłoki i przed siebie. Dubrownik zostaje gdzieś w oddali a ja jadę dalej w nieznane.
Za Dubrownikiem inżynierowie ciekawie wkomponowali lotnisko w górzystym terenie.
Naprowadzająca na pas lądujące samoloty sygnalizacja świetlna, umieszczona jest nad normalną drogą krajową. Jak ktoś nie jest mentalnie przygotowany to może się zdziwić podczas jazdy, gdy ogromny samolot przeleci mu tuż nad głową. Ja już przeszedłem odpowiednie szkolenie w tym zakresie, przy pomocy wojskowego samolotu odrzutowego i taki pasażerski nie powoduje u mnie żadnej palpitacji serca. Jednak dopadł mnie inny objaw i musiałem skoczyć na chwilkę w pobliskie krzaczki. Skok okazał się strzałem w dziesiątkę, ponieważ przy okazji natrafiłem na dzikie drzewo figowe.
Najpierw podszedłem z pewną nieśmiałością, bo już kiedyś raz skosztowałem owocu dziko rosnącego granatu. Nie smakował jak te ze sklepu, po prostu nie dało się tego przełknąć.
Z dziką figą też może być podobnie, więc skosztowałem tylko odrobinkę. Normalnie pychota, jeszcze lepsze niż te ze sklepu. No i zapomniałem o przyzwoitości i nażarłem się po uszy. Tyle fig to przez całe moje życie nie zjadłem co wtedy. Będę potem tego żałował, ale raz się żyje he he.
Droga do granicy przebiegła bez większych przeszkód. Przekroczenie granicy z Montenegro, czyli z Czarnogórą też poszło gładko. Sprawdzili tylko mój paszport i pożyczyli szerokiej drogi. Od razu daje się zauważyć po ilości śmieci, że nie jestem już w Chorwacji. W rowach zalega sporo śmieci i nikt tego nie sprząta. Asfalt też gorszy, ale nie jest źle i mogę utrzymywać dotychczasową prędkość. Jednak w miasteczku Herceg-Novi przytrzymały mnie korki. Ciasna ulica, dużo samochodów wszelkiej maści i wszyscy jadą bardzo wolno. Na siłę przeciskał się nie będę, bo jeszcze nie znam tutejszych zwyczajów.
Na początku miałem wrażenie, że kierowcy są bardzo zdyscyplinowani, bo jak jest ograniczenie prędkości do 50km/h, to nikt nie jedzie szybciej, nawet jak jest kawałek czystej, prostej drogi. Później jednak okazało się, że prędkości pilnują, bo jest dużo policji łapiącej na radar i nie opłaca się tu naginać z prędkością. Za to linia ciągła nie jest jakimś problemem i można ją przekraczać gdzie i kiedy się chce. Wyjazd z drogi podporządkowanej też nie stanowi kłopotu, po prostu się wyjeżdża i już. Najpierw miałem dwa ostre hamowania, bo mi samochody wyjechały z podporządkowanej a potem już się szybko nauczyłem, że jak coś jedzie z boku to na pewno wyjedzie i zawczasu zwalniałem.
Używanie kierunkowskazów w Czarnogórze też dawno wyszło z mody i pasy ruchu można sobie zmieniać bez zbędnych, dodatkowych formalności. Jednym słowem przez teren zabudowany w Montenegro motocyklista dla własnego bezpieczeństwa powinien jechać stosunkowo wolno, oraz musi mieć szeroko oczy dookoła głowy.
Po drodze znowu natrafiłem na deszcz i nie obeszło się bez wkładania przeciwdeszczówki.
W Kamenami skończyła się główna droga i wszyscy jadący skręcali w stronę promu to ja też.
Kupiłem bilet za dwa euro, bo w Czarnogórze o dziwo walutą jest euro a w UE przecież nie są i z nikim z UE tego nie konsultowali. Po prostu wprowadzili sobie euro i już.
Wjechałem Jelonem na śliski pokład promu i zacumowałem w ustronnym miejscu.
Ledwo zdążyłem zgasić silnik a podszedł do mnie kierowca dużego kampera i zagadał po polsku. Okazało się, że jedzie z żoną z Krakowa i jadą sobie do Czarnogóry na wakacje.
Do tego kierowca kampera jest także motocyklistą i ma z tyłu przymocowany mały motocykl o pojemności 125cc na małe wypady po okolicy. W domu ma znacznie solidniejszy sprzęt, ale go nie zabiera, bo jest za ciężki i kamper przekroczyłby dopuszczalną masę całkowitą.
Pogadaliśmy chwilę o podróżach i o samej pasji podróżowania. Od razu mieliśmy wiele wspólnych tematów. Zwiedził z żoną kawał świata a zaczynał za młodu od podróżowania na stopa. Zadał mi proste pytanie dokąd jadę? Pytanie nie było takie proste, jakby się wydawało, bo musiałem trochę pomyśleć zanim coś z siebie wykrztusiłem.
Odpowiedziałem, że w sumie jadę w stronę równika, tak do środy, czyli nie do jakiegoś konkretnego miejsca, tylko mam obrany kierunek i jadę do wyznaczonego czasu. Jak mi się środa skończy to wtedy zawracam i jadę już w stronę domu.
Trochę się zdziwił moją odpowiedzią, ale mnie zrozumiał i podsumował, że za wiele to już nie pośmigam, bo środa już jutro. No i sobie uświadomiłem, że dzisiaj mamy wtorek a jakoś tak mi się wydawało, że to dopiero poniedziałek. Gdzieś mi jeden dzień się zapodział?
Prom dobił do brzegu Lepetane (całkiem ładna miejscowość), pożegnaliśmy się i zanim zdążyłem ponakładać na siebie wszystkie gadżety motocyklowe, to kampera już nie było widać. Deszcz nadal kropi i dzień się nieubłaganie kończy, ale za to ciągle jest całkiem ciepło. Tak ze dwadzieścia parę stopni.
Nie minęło pół godziny jak zrobiło się zupełnie ciemno. Najwyższa pora znaleźć jakieś miejsce do spania. Dojechałem do sporego miasta Budva. Miasto jak miasto, choć starówka nocą wyglądała zachęcająco. Same duże hotele, pewnie drogie, to nawet nie pytałem o cenę.
Przejechałem przez całe miasto i nic ciekawego nie wypatrzyłem. Wybrzeże wygląda zachęcająco, zatem tam poszukam jakiegoś miejsca do spania. Znalazłem jakąś drogę w stronę brzegu i zjechałem nią na sam dół. Strzał w dziesiątkę, urokliwa zatoczka, mało ludzi cisza i spokój. Przed zupełnie pustym barem siedzi jakiś gościu i coś tam je. Pytam, czy można się gdzieś tu przespać. Gość całkiem dobrze mówi po angielsku i twierdzi, że jak najbardziej można u niego. Jest właścicielem tego baru i ma też pokoje.
Już się ucieszyłem, że znalazłem fajne miejsce, ale dla formalności zapytam jeszcze o cenę. Właściciel odpowiedział tak dosyć niewyraźnie po angielsku czternaście albo czterdzieści euro. Nie byłem pewien, ale zawsze warto się potargować i mówię, że za 10 euro to zostaję.
Kiwa głową, że nie, no to pytam dalej, czy nie ma tu w pobliżu jakiegoś kempingu? Kiwa głową, że nie, ale kelner usłyszał rozmowę i podpowiada, że jest. Zaczął mi tłumaczyć, że muszę jechać na południe jeszcze jakieś dziesięć kilometrów. Przestrzegł tylko żebym jechał wolno, bo policja strasznie łapie i daje wysokie mandaty. Tak też zrobiłem i pojechałem.
Po tych dziesięciu kilometrach kompletnie nic nie znalazłem. Po drodze niespodziewanie minąłem zjazd na Świętego Stefana, ale pomyślałem, że specjalnie wrócę tu jutro za dnia. Droga czarna, mokra, bez białych pasów a ruch całkiem spory. Jedzie mi się źle więc postanowiłem wrócić i dać te czternaście euro za noc.
Tak też zrobiłem, wróciłem pod tą restaurację, obejrzałem pokój, niestety jakaś nora bez balkonu i widoku na tą śliczną zatoczkę, ale to nic i tak biorę. Daję gościowi piętnaście euro a on robi minę i mówi, że chce czterdzieści.
No to teraz ja robię minę i mówię, że nigdy w życiu czterdzieści euro mu nie dam. Widzę, że turystów zupełnie nie ma i ogólnie są pustki, to niech coś opuści. Nic nie chce upuścić i jeszcze mnie podpuszcza, żeby, poszedł do sąsiada się zapytać.
Sąsiad przynajmniej ma balkony z widokiem na zatoczkę to idę się zapytać, bo co mi zależy. Również czterdzieści euro i ani euro nie opuści. Po światłach w oknie widać, że chyba tylko jeden pokój wynajęty a reszta wolne. Niestety zmówili się i wszyscy trzymają sztywno jedną cenę. Trochę się tym zirytowałem i stwierdziłem, że nie ma głupich, jeszcze trochę poszukam.
Znalazłem w innym miejscu z dala od morza i cena była już 25 euro. Czyli jednak taniej się da. Dwadzieścia może bym dał, ale się uparłem i dwadzieścia pięć nie dam i szukam dalej.
W kolejnym pensjonacie była jakaś impreza i bardzo sympatyczny pan mnie przeprosił, że niestety dzisiaj nie mogą mi wynająć pokoju. Na odchodnym zapytałem go jeszcze, czy nie wie gdzie w okolicy można się tanio przespać. Skierował mnie do pobliskiego baru, że tam podobno będą wiedzieć. No i faktycznie w barze skierowali mnie na kemping na przedmieściach Budvy. Miałem jechać główną i jak tylko zobaczę pocztę to już trafiłem, bo kemping jest tuż za pocztą. Od razu sobie pomyślałem o tym zdziertusie właścicielu restauracji, że mnie zrobił w bambuko. Jest przecież miejscowy to dobrze wiedział gdzie jest najbliższy kemping a wodził mnie po manowcach. Jakieś pięć kilometrów i już byłem na kempingu. Przy wjeździe siedziało sobie dwóch grających w karty jegomości. Zapytałem kulturalnie, czy kemping czynny? Skinęli głowami, że jak najbardziej. Cena jak dla mnie to siedem euro za noc. Taką cenę to rozumiem, zatem zostaję. Z kieszeni udało mi się wysypać drobniaki i naliczyłem tego sześć euro i jakieś grosięta. Pan przerwał grę w karty, skinął głową, że dobra jest i zgarnął kupkę monet. W nagrodę namiot mogę rozbić gdzie tylko chcę.
W oddali na niebie zaczęły pojawiać się błyskawice, zatem namiot rozbiłem od razu. Byłem prawie pewien, że za chwilę zacznie padać.
Przy rozkładaniu namiotu asystował mi mały, wesoły kotek. Niestety, gdy namiot już prezentował się w pełnej krasie, kotek znalazł dla niego nowe zastosowanie. Wyskakiwał z rozpędu najwyżej jak się da a potem sobie zjeżdżał po poszyciu na sam dół. Może i byłoby to fajne i zabawne, ale kotek do tej zabawy używał również swoich pazurków a tego mój namiot nie był w stanie wytrzymać. Od razu pojawiło się kilka dziur po pazurach i rozcięć. Niestety musiałem do tematu podejść nieco psychologicznie i trzeba było kotka odrobinę przestraszyć, by sobie poszedł i nie pozbawiał mnie dachu nad głową. Na niebie cały czas odbywała się burzowa dyskoteka, ale pojawiło się tylko kilka kropel i na tym poprzestało. Epicentrum przechodziło gdzieś daleko a że noc, no to żadna błyskawica się nie ukryje, nawet jak jest daleko. Spociłem się przy tym rozkładaniu namiotu, bo nadal temperatura będzie ze dwadzieścia pięć plus. Jest ciepło i parno. Szkoda, że u nas w Polsce noce już takie zimne a tu nadal takie przyjemne ciepełko. Żeby się nie przykleić w nocy do śpiwora, poszedłem się nieco odświeżyć. Prysznice nie zachęcają do wejścia, ale przynajmniej są i to za mniej niż siedem euro, więc marudził nie będę. Niestety do wyboru jest tylko jeden kurek i leci jedynie słuszna woda, czyli zimna. No powiem wam, że wyszedłem spod tego prysznica jak nowo narodzony.
Kotek znowu się czaił na mój namiot, ale jak tylko mnie zobaczył to szybko zniknął z pola widzenia. Jeszcze tylko kolacyjka i lulu.
Zanim zdążyłem skończyć konsumpcję liczba sąsiadów mi się powiększyła. Do tej pory byłem sam pod namiotem a teraz będzie jeszcze jeden, bo młode małżeństwo z Bośni rozbija obok swój. Nie są zbyt rozmowni, ale wyglądają sympatycznie. Może po prostu to ja wyglądam niesympatycznie i dlatego nie chcą gadać?
Dzisiaj znowu przez cały dzień zrobiłem mniej niż trzysta kilometrów a wrażeń miałem pod dostatkiem. Wygląda na to, że czym mniej kilometrów tym więcej jest doznań he he.
No to Dobranoc.
Podsumowanie dnia:
Przejechanych kilometrów : 291
Widzianych krajów: Chorwacja, Bośnia i Hercegowina oraz Czarnogóra
Awarie: Wszystkie systemy sprawne.